To prawda, że za pani sportowym sukcesem stoi nauczycielka od skrzypiec?
Tak! Zanim zaczęła się moja przygoda ze sportem, razem z siostrą bliźniaczką chodziłyśmy do szkoły muzycznej i grałyśmy na skrzypcach. Bardzo lubimy muzykę, uwielbiamy śpiewać. Ale jakoś nie mogłyśmy usiedzieć na miejscu: cały czas biegałyśmy po sali, nie słuchałyśmy, kiedy nauczycielka tłumaczyła, jak trzymać skrzypce. Wszędzie nas było pełno, tylko nie tam, gdzie trzeba. W końcu nauczycielka poradziła mamie, żeby zapisała nas na jakiś sport, bo jesteśmy zbyt ruchliwe. Pochodzimy z Warmii i Mazur, mieszkamy w Mrągowie, nasz blok stoi nad samym jeziorem. Z okna często oglądałyśmy treningi kajakarzy. Woda była nam bliska, dlatego mama zapisała nas na kajaki. Trenuję już 17 lat. Siostra skończyła trenować kilka miesięcy temu.
Szkoda, bo mogłybyście się wymieniać na zawodach.
Śmiałyśmy się, że kiedyś tak popłyniemy: ja przedbieg, ona półfinał i później znowu ja w finale, świeża, niezmęczona. Wiele osób nas myli. Czasem nawet nie tłumaczę, że ja to ja, a nie moja siostra. W Mrągowie wszyscy nas znają. Kiedy zdobyłam medal olimpijski, siostra była akurat w miasteczku. Ludzie myśleli, że to ja, i składali jej gratulacje – a ona się nie przyznawała, tylko z uśmiechem przyjmowała wyrazy uznania. To na nią spłynął cały splendor. Gdy wróciłam do domu, nikt mi już nie gratulował! Takie zabawne sytuacje zdarzają się nam dość często.
Anna Puławska Urodzona 7 lutego 1996 r. w Mrągowie. Kajakarka, srebrna (K2) i brązowa (K4) medalistka igrzysk olimpijskich w Tokio na dystansie 500 m, mistrzyni świata (K4) i trzykrotna mistrzyni Europy z 2022 r. w wyścigach 500 m (K1, K2 i K4). Pierwsze sukcesy międzynarodowe odniosła w 2017 r., zdobywając srebrny medal w czwórce i brązowy w dwójce na dystansie 500 m na mistrzostwach Europy. W kolejnym roku w czempionacie Starego Kontynentu wywalczyła brązowy medal w jedynce na 500 m. Z kolei na mistrzostwach świata stanęła na najniższym stopniu podium po wyścigu czwórek na 500 m. W tej samej konkurencji zdobyła brązowy medal igrzysk europejskich w 2019 r. Na mistrzostwach świata wywalczyła dwa medale na 500 m: srebrny w dwójce i brązowy w czwórce. W 2021 r. zadebiutowała na igrzyskach olimpijskich. W Tokio dwukrotnie stanęła na podium. W rywalizacji dwójek na 500 m zdobyła srebrny, a w zawodach czwórek na tym samym dystansie – brązowy medal. Wkrótce po igrzyskach otrzymała Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. W 2022 r. została podwójną mistrzynią świata na 500 m: w dwójce i czwórce. W tych konkurencjach zdobyła również dwa tytuły mistrzyni Europy. Trzeci złoty medal czempionatu Starego Kontynentu dołożyła w jedynce. |
Czy w pani rodzinie są sportowe tradycje?
Zupełnie nie. Mama jest krawcową, tata – hydraulikiem. Bardzo nas wspierają. Jeżdżą na wszystkie nasze zawody, które odbywają się w Polsce. Podczas igrzysk olimpijskich stworzyli w Mrągowie strefę kibica. W dzieciństwie, gdy miałyśmy z siostrą słabsze dni i nie chciało się nam iść na trening, mama mówiła: „Dobrze, ale przepiszę was do zwykłej podstawówki”. A nam podobała się szkoła sportowa, bo była kameralna, blisko domu. Mama kierowała nas na odpowiednie tory, mobilizowała – dzięki temu wytrwałyśmy. Nie było łatwo. Jak wszystkie dzieci chciałyśmy się bawić, wyjść na dwór z koleżankami, a nie mogłyśmy, bo miałyśmy trening, wcześniej musiałyśmy odrobić lekcje. Sport wymaga wielu wyrzeczeń.
Kajak waży 12 kg, jest dość lekki, za to wąski i chybotliwy. Trudno w nim usiąść, a co dopiero płynąć. Nie zniechęcało to pani na początku?
Zaczynałyśmy na tzw. bączkach, które się nie wywracały. Z biegiem czasu, gdy nasze umiejętności rosły, przechodziłyśmy na mniej stabilne kajaki. Pamiętam zawody w Mrągowie, pierwsze, w których startowałyśmy z siostrą. Przyjechała cała rodzina, żeby nam kibicować. Płynęłyśmy w podwójnej osadzie. Pogoda była straszna: wiatr, duże fale. Już na starcie wywróciłyśmy się z kajakiem i wpadłyśmy do wody. Nie ukończyłyśmy wyścigu. Strasznie nam było smutno.
Innych wywrotek sobie nie przypominam. Kiedy zaczyna się trenować w tak młodym wieku, ciało samo układa się do kajaka. Na lądzie robiłyśmy ćwiczenia, które wzmacniały mięśnie głębokie. To pomagało w pływaniu, bo wymuszało odpowiednią postawę w kajaku. Dzięki temu potrafimy utrzymać równowagę. Ale gdybym miała komuś wytłumaczyć, jak to się robi, nie potrafiłabym. Dla mnie to jest naturalne. Wsiadam i płynę.
Srebro i brąz w Tokio nie są pani pierwszymi sportowymi sukcesami. Liczyła pani, ile w sumie ma medali?
Z tymi, które zdobyłam w dzieciństwie, będzie ich już ze 100. Większość trzymam w domu rodzinnym. Tata zrobił szkielet kajaka z drewna, pomalował go na biało-czerwono i podwiesił pod sufitem. Wiszą na nim medale, które wywalczyłam razem z siostrą, gdy byłyśmy młodymi zawodniczkami. Te zdobywane teraz trzymam w różnych pudełkach, bo często z nich korzystam – jeżdżę do szkół, spotykam się z dzieciakami i pokazuję swoje trofea, dlatego muszą być pod ręką. Marzy mi się gablotka, w której mogłabym trzymać wszystkie medale. Kiedy skończę karierę, to sobie taką zbuduję.
W 2016 r. mimo pani świetnych wyników trener zdecydował, że nie będzie pani w kadrze olimpijskiej. Nie miała pani wtedy chwili zwątpienia?
Zaczęłam się zastanawiać: co ja tutaj robię i czy kajaki mają sens? Byłam trzecią zawodniczką w kraju, na najważniejszych zawodach stawałam na podium. Igrzyska były bardzo blisko, sądziłam, że na nie pojadę – ale mi uciekły. Z perspektywy czasu myślę, że może tego potrzebowałam. W Tokio miałam duży niedosyt i jeszcze bardziej chciałam udowodnić coś sobie i innym. Śmiałam się potem, że zdobyłam dwa medale podczas debiutu, bo jeden miał być mój na poprzedniej olimpiadzie.
Nie mam żalu do trenera. Wiem, że wszystko dzieje się po coś i na wszystko przychodzi odpowiedni czas. Przez chwilę było mi smutno, ale to nie trwało długo. Potrafiłam się podnieść, otrząsnąć i odnaleźć siebie na nowo. Jestem silna psychicznie. Po każdym niepowodzeniu biorę się na powrót do pracy, bo wiem, po co to robię.
Olimpijski debiut był stresujący? Czy jeśli ma się formę, to głowa jest spokojna?
Przed wyjazdem pytałam starszych koleżanek, jak wyglądają igrzyska, i one mi je opisywały w zupełnie inny sposób, niż później sama to przeżyłam. Zresztą nie tylko one: wszyscy powtarzali, że olimpiada to specyficzne zawody, odbywają się raz na cztery lata, wiąże się z nimi wyjątkowy prestiż, startują najlepsi na świecie zawodnicy.
Ale gdy dotarłam na miejsce, zobaczyłam wioskę olimpijską, poczułam atmosferę igrzysk, to w ogóle się nie stresowałam. Cała ta otoczka nie zrobiła na mnie wrażenia. Po zdobyciu srebrnego medalu, podczas dekoracji, dopytywałam Karolinę Naję, z którą startowałam w dwójce: „Karolina, to już? To są igrzyska?”. A ona: „Tak, Ania, to jest podium igrzysk olimpijskich”. Miałyśmy bardzo dobrą formę, wiedziałyśmy, że potrafimy szybko pływać. To pozwoliło mi zachować spokój i wykonać swoją robotę.
Gdy wybuchła pandemia, byłyście na obozie przygotowawczym w Portugalii. Nie było wiadomo, czy igrzyska zostaną przesunięte, czy odwołane. Zostałyście, mimo że większość sportowców opuszczała zgrupowanie.
Obóz wypadł w czasie Świąt Wielkanocnych. Na początku było to dla mnie trudne – czułam smutek, że nie wracam do domu, do rodziny. Z perspektywy czasu cieszę się, że trener zachował zimną krew i podjęliśmy wspólnie taką decyzję. Dużo osób spanikowało. Nie tylko kajakarze, ale też inni sportowcy z całego świata. Patrząc na to, w jakim strachu wracają do siebie, również byłyśmy przerażone. Trener nas uspokajał, zapewniał, że tak będzie najlepiej. Teraz widzę, że miał rację. Kiedy jesteśmy w cyklu treningowym, każdy dzień ma znaczenie. Nie możemy sobie pozwolić na to, by odpuścić trening. Cieszę się, że mamy trenera, który potrafi podejmować trudne decyzje. Musiał wziąć na siebie odpowiedzialność za wszystkie zawodniczki. My z kolei musiałyśmy pewne rzeczy poukładać sobie w głowach, pogodzić się wewnętrznie z decyzją, że zostajemy i trenujemy.
Jak przesunięcie igrzysk wpłynęło na pani formę?
Na początku bardzo się tym przejęłam: jak to za rok? Wszystko było dopięte na ostatni guzik, przygotowania były mocno zaawansowane. Trener nas przekonał, że to dobrze, bo dostałyśmy dodatkowy czas, żeby coś poprawić, ulepszyć, poszukać nowych bodźców, czegoś, co przybliży nas do medalu. Z perspektywy czasu widzę, że ten rok mnóstwo nam dał, bo udało się go mądrze przepracować.
W Tokio podczas wyścigu dwójek wiał silny wiatr. Czy warunki pogodowe mają duży wpływ na wynik sportowej rywalizacji?
Często zawodnicy mimo dobrej formy przegrywają, bo mają zły tor. Wiatr wieje dla pierwszych pięciu szlaków, a dla reszty już nie. Walczymy o tory w półfinałach i w przedbiegach. To klucz, według którego przydziela się zawodnikom dany szlak. Lubię takie ustawienie toru, że wiatr wieje mi w twarz, w takich warunkach potrafię się odnaleźć. Jestem silną zawodniczką i mogę wtedy lepiej wykorzystać swój potencjał. Ale z wiatrem też popłynę. Najważniejsze, żeby wiało równo, żeby nie było tak, że komuś łatwiej jest dopłynąć, a komuś trudniej. W Tokio dostałyśmy ósmy tor, blisko brzegu, i fala odbijała się od niego. Na filmiku widać, że trochę spycha nas na bok. Miałyśmy problem, żeby dobrze ustawić łódkę i odpowiednio wyjść ze startu.
Z Karoliną Nają łączy panią niezwykła więź. Czytałam jej opowieść o tym, jak szukała czegoś w plecaku w szatni i pani jej to podała, mimo że ona wcale nie powiedziała, co to miało być. Rozumiecie się bez słów?
Tak. Mamy podobne sportowe myślenie. O wielu rzeczach nie musimy nawet rozmawiać, bo wyczuwamy intuicyjnie, o co nam chodzi. Zwracamy uwagę na szczegóły. To nas przybliża do medali. Nie potrafimy przejść obojętnie obok czegoś, co nam nie pasuje – musimy to przemyśleć i znaleźć rozwiązanie. Zgadzamy się ze sobą i na lądzie, i na wodzie. Znamy się bardzo dobrze. Wiemy, jak ta druga zachowa się w danej sytuacji. To daje poczucie bezpieczeństwa. Mam ten komfort, że nie muszę zawracać sobie głowy pobocznymi sprawami. Mogę w pełni wykorzystać siłę, umiejętności, by jak najlepiej popłynąć.
W historii była już taka fantastyczna dwójka: Marek Łbik i Marek Dopierała. Wcześniej każdy coś wygrywał, lecz dopiero razem stworzyli w latach 80. najlepszy kajakarski duet na świecie. Co ciekawe, na początku się nie znosili! Jeśli się gdzieś spotkali, to udawali, że się nie znają. Dopiero gdy trzeba było wiosłować, animozje znikały. W łódce nie trzeba się lubić, ale trzeba się szanować?
To zależy od zawodnika. Ja wychodzę z założenia, że trzeba się i lubić, i szanować, bez tego nie umiałabym pływać z drugą osobą. Ale jeśli ktoś potrafi, to okej. Dla mnie wszystko musi grać i być ze sobą spójne, żeby osada osiągała wyniki. Z trenerem i dziewczynami tworzymy zgrany team. Zdarzają się trudniejsze dni, ale zawsze potrafimy się jakoś dogadać. A gdy pojawiają się konflikty, szybko je rozwiązujemy i o nich zapominamy. Rozumiemy, że one nie przybliżą nas do medali. Tylko zgoda, wspólny cel i marzenia prowadzą do sukcesu.
Co pani poczuła, gdy przepłynęła pani metę i zorientowała się, że ma olimpijskie srebro?
Do tej pory oglądałam moje koleżanki z kadry startujące na igrzyskach: Karolinę Naję, Beatę Mikołajczyk. Podziwiałam je, że zdobywają olimpijskie medale. I nagle wchodzę do tej grupy, i też zdobywam medal! Zawsze powtarzam sobie, że chcę popłynąć najlepszy wyścig, na jaki mnie stać w danej chwili, żeby później na mecie nie mieć sobie nic do zarzucenia. Tak było teraz. To był bieg życia, zostawiłam serce na torze. Srebro to ziszczenie moich marzeń, ukoronowanie ciężkiej, wieloletniej pracy.
Ale z radością musiałam poczekać. Wiedziałyśmy z Karoliną, że nie możemy się rozprężać, bo przed nami jeszcze finał czwórek. Chciałyśmy pokazać koleżankom, że jesteśmy skoncentrowane na wspólnym celu. Musiałyśmy zachować spokój, żeby popłynąć z nimi dobry wyścig. Zaczęłyśmy się cieszyć dopiero po skończeniu zawodów. Brąz to historyczny sukces. Przed nami żadnej kobiecej czwórce się to nie udało. Czuję ogromną radość i dumę, że zostawiamy po sobie ślad.
Pływanie w czwórce jest trudne, bo należy zbudować odpowiednie relacje. W waszej osadzie tuż przed igrzyskami nastąpiła nieoczekiwana zmiana: ze składu wypadła Katarzyna Kołodziejczyk.
Wydawało się, że wszystko mamy ustalone, dopięte na ostatni guzik, każda w czwórce wie, jakie ma zadanie. W pewnym momencie musiałyśmy się pogodzić z tym, że Kasia z nami nie popłynie. Złamała rękę tuż przed zawodami. Przygotowywała się z nami, ale nie robiła treningów z pełną mocą. Każda z nas jechała do Tokio, żeby spełnić swoje marzenia. Olimpiada to najważniejsze zawody w życiu sportowca i wszystko ma działać jak w zegarku. Trener wsadził do kajaka Justynę. Musiałyśmy sobie zaufać w 100%, uwierzyć, że każda z nas marzy o tym samym. Dużo rozmawiałyśmy. Na każdym treningu starałyśmy się wyciągać jak najwięcej informacji, żeby wiedzieć, co komu nie pasuje, i jak najszybciej to zmienić. Na bieżąco wyjaśniałyśmy wszelkie nieporozumienia. To nas scaliło i pozwoliło zbudować osadę, która zdobyła brązowy medal.
Marek Łbik powtarzał, że jeżeli nie ma lidera, to łódka nie pływa: „Musi być ktoś, kto trzyma wszystkich za mordę”. Kto jest liderem w waszej czwórce?
Myślę, że Karolina. Ona jest szlakową, czuje, co się dzieje w osadzie. To też najbardziej doświadczona zawodniczka i czasem się śmiejemy, że jest naszą mamusią. Bardzo nas wspiera.
Łbik i Dopierała osiągali sukcesy nie tylko na wodzie, lecz także w plebiscytach na najlepszych sportowców. W 1987 r., po zdobyciu złota na mistrzostwach świata w Montrealu, wyprzedzili nawet Jerzego Kukuczkę i Andrzeja Grubbę. Wy, mimo sportowych osiągnięć, nie funkcjonujecie w powszechnej świadomości.
To prawda, kajakarstwo nie jest zbyt popularną dyscypliną, nie możemy porównywać się do innych sportowców. Ale w dużych miastach jestem rozpoznawalna. Zdarzyło mi się kilka razy – co mnie zaskoczyło – że szłam ulicą i ludzie mnie zaczepiali. Jestem otwarta na takie sytuacje, dobrze je wspominam.
Jeżdżę do szkół, spotykam się z dzieciakami. Pamiętam, że kiedy byłam mała i do mojej szkoły przyjeżdżali znani sportowcy albo gwiazdy z innych dziedzin, robiło to na mnie wielkie wrażenie i zostawało w sercu. Popularność jest miła. Wolałabym jednak, żeby znane było nie tyle moje nazwisko, ile cała dyscyplina.
Po zawodach trener mówił: „Jestem szczęśliwy i zadowolony. Ale jeszcze nie spełniony”. A pani?
No tak, brakuje złota. Wtedy wydawało mi się, że jestem spełniona. Chciałam nawet kończyć karierę: zapowiedziałam, że jeśli na igrzyskach w Tokio zdobędę medal, to przestaję trenować i zakładam rodzinę. Wszystko było zaplanowane.
Co panią skłoniło do zmiany decyzji?
Chyba to, że odpoczęłam od kajaków. Gdy zaczął się sezon, dziewczyny trenowały już na zgrupowaniach, a ja miałam długą przerwę. Byłam na szkoleniu wojskowym. Zatęskniłam za sportem, rywalizacją. Pomyślałam sobie: kurczę, jestem młoda, zdrowa, mam power, czemu by nie spróbować powalczyć? Miałam wsparcie bliskich i to też mnie motywowało. W jakimś stopniu jestem spełniona, ale nie do końca. Zasmakowałam srebra, teraz chciałabym zdobyć złoto.
Jest pani żołnierzem zawodowym Wojska Polskiego. Udaje się pani bez problemu łączyć obowiązki wojskowe ze sportem?
W ramach służby reprezentuję kraj na zawodach międzynarodowych. Po zakończeniu kariery zamierzam wstąpić do armii i zacząć normalnie pracować.
Służba wojskowa jest ciężka. Nie boi się pani?
Nic nie będzie trudniejsze od kajaków.
Do niedawna wszyscy żyliśmy w przekonaniu, że jeśli wojna, to dawno albo daleko. Jako sportowiec i żołnierz czuje pani mocniej to, co dzieje się na Ukrainie?
To, że każdego dnia umierają ludzie, jest straszne. Cieszę się, że tylu Polaków pomaga Ukraińcom znaleźć dom i zapewnić byt. Mam na Ukrainie koleżankę kajakarkę, do której się odezwałam, jak tylko wybuchła wojna. Wiedziałam, że jest w ciąży, zaproponowałam jej swoją pomoc. Na razie jest bezpieczna.
Mieszka pani w Poznaniu, ale nadal reprezentuje pani AZS AWF Gorzów. A przecież Poznań ma nie tylko swoją sekcję kajakarską, lecz także piękne tradycje. Wywodzą się z niego pierwsi w historii tego sportu polscy olimpijczycy: Antoni Bazaniak i Marian Kozłowski, którzy w 1936 r. w Berlinie zajęli 11. miejsce w wyścigu na 1000 m.
Przeprowadziłam się do Poznania głównie ze względu na siostrę. Często do niej przyjeżdżałam, spodobało mi się miasto i stwierdziłam, że też chciałabym tutaj zamieszkać. W Poznaniu mam swoich fizjoterapeutów, lekarzy. Ale miejsce zamieszkania i to, jaki klub reprezentuję, nie mają kluczowego znaczenia – i tak większość czasu spędzam na zgrupowaniach kadry. Klub, w którym trenuję, bardzo mi odpowiada. Jestem zadowolona ze współpracy z moim trenerem Markiem Zacharą. To porozumienie jest ważne. Dlatego na razie nie zamierzam niczego zmieniać.
W 1955 r. w Poznaniu otwarto tor regatowy na jeziorze Malta. W tamtym czasie był on jednym z najlepszych w Europie. Do dziś większość międzynarodowych i międzypaństwowych meczów odbywa się właśnie tam. Za to Gorzów nie ma toru kajakowego.
Mieszkając w Gorzowie, pływałam na jeziorze oddalonym od miasta o jakieś 20 minut drogi. Dokładnie tyle samo czasu zajmowałby mi przejazd na Jezioro Maltańskie. Dla mnie to nie problem. Najważniejsze, żeby była stała woda, gdzie nie wieje zbyt mocno. Poza sezonem startowym trenujemy głównie odcinki czasowe i tor nie jest aż tak istotny.
Trener Tomasz Kryk dba o to, żeby niczego wam nie brakowało. Na zawody zabiera lodówkę z jedzeniem, kiszonki, jeżdżą z wami również przenośna pralka i maszyna do wypieku chleba.
W sezonie startowym mam dietę bez glutenu. Wiedziałam, że w Tokio takich produktów nie będzie. Musiałam się przygotować, bo nie chciałam zmieniać diety na kilka tygodni przed najważniejszymi startami. Dlatego na igrzyska zabrałam ze sobą dwie walizki jedzenia. Nieodłączny element towarzyszący nam na każdym zgrupowaniu to kiszonki. Trener wozi je busem, w beczkach. W każdym kraju jedzenie jest inne. Flora bakteryjna się zmienia, gdy zmieniamy klimat, a kiszonki pozwalają to wyrównać. Mamy swoje sprawdzone patenty. Zabieramy maszynkę do chleba, żeby piec swój własny, świeży, bezglutenowy. W miejscach, do których jeździmy, nie zawsze jest możliwość wyprania rzeczy, więc przenośna pralka ułatwia nam życie.
Trening również jest dość niekonwencjonalny. To narty biegowe, wyprawy w góry – a zarazem trening mentalny i oddechowy, hipnoza, kąpiele w lodowej kaszy…
Kajakarstwo jest bardzo rozbudowaną dyscypliną. To nie tylko pływanie i machanie wiosłami, ale też siłownia, gimnastyka, rozciąganie, gry zespołowe, ćwiczenia ogólnorozwojowe. Zimą na zgrupowaniach biegamy na nartach, chodzimy po górach, pływamy w basenie. Niedawno trener Marek Zachara nauczył nas prawidłowo oddychać. Wydawało nam się, że dobrze to robimy – okazało się, że jednak nie. Poznałyśmy wiele nowych technik, m.in. Wima Hofa. Prawidłowy oddech sprawia, że mamy większe rezerwy, które możemy wykorzystać podczas zawodów czy na treningach. Z kolei kąpiele w zimnej wodzie przyspieszają regenerację. Poddawanie organizmu skrajnym bodźcom pobudza go, tworzą się dodatkowe hormony, które sprawiają, że trening jest bardziej efektywny. Hipnozę stosowałyśmy już przed zawodami. Pomaga nam się skoncentrować, wyciszyć. Potrafimy odciąć się od tego, co dookoła, i skupić wyłącznie na zadaniu do wykonania.
Poddanie się hipnozie wymaga dużego zaufania do trenera.
Na pewno. Ale jeżeli nie zaufamy, nie spróbujemy, to się nie przekonamy, czy było warto.
A jak pani zareagowała, kiedy trener wymyślił, że w styczniu w Alpach, przy –10°, przez godzinę będziecie się wspinać na wysokość 2800 m, ubrane w cienkie legginsy i topy?
To było coś szalonego, lecz pomyślałam: dlaczego nie? Trener szedł z nami i dał radę, to my miałybyśmy sobie nie poradzić? Trzeba było jedynie odpowiednio ułożyć sobie wszystko w głowie, przezwyciężyć opory, słabości. Górskie wycieczki mamy cały czas i taki wysiłek nie jest mi obcy. Nowością było to, że wchodziłyśmy praktycznie bez ubrania, które by nas grzało. Musiałyśmy ogrzewać organizm mentalnie. Jesteśmy zahartowane. W sezonie cały czas kąpałyśmy się w lodowej kaszy. Pod koniec zimna woda nie robiła już na nas wrażenia. Byłyśmy do niej tak przyzwyczajone, że to była dla nas przyjemność. Lubię takie kąpiele. Wcześniej morsowałam. Dla mnie to nic nadzwyczajnego.
Znakomita kajakarka Beata Sokołowska-Kulesza, dwukrotna medalistka olimpijska, opowiadała: „My nawet po zdobyciu drugiego medalu szukałyśmy w Gorzowie sponsorów i niestety, nie mogłyśmy znaleźć. Rozmawiałyśmy z kilkoma dużymi firmami i czasem czułyśmy się jak żebraczki”. Jak to wygląda u pani?
Nie mam indywidualnego sponsora. Mimo że jestem dwukrotną medalistką olimpijską, niełatwo go znaleźć. Nasza dyscyplina jest trudna. Jak na pracę, którą wykonujemy, pieniądze w kajakach są dość małe. Pojawiają się tylko wtedy, gdy są wyniki sportowe. Każdego roku musimy udowadniać swoją formę. Dlatego chcę powalczyć o złoty medal. Może wówczas coś się zmieni w finansowaniu kajaków?
Bardzo mi pomógł program Team100. Mogłam skorzystać z pomocy fizjoterapeutów, kupić wszystko, czego potrzebowałam, żeby jeszcze bardziej się rozwijać: prywatny kajak, wiosło, produkty do przygotowywania posiłków. Czułam, że mam zaplecze finansowe i spokojną głowę.
Co jest najtrudniejsze w sporcie?
Trudna jest systematyczność. Nieważne, czy są święta, czy wolny dzień: zawsze rano muszę wstać i iść na trening. Ciągłe życie na walizkach też nie jest łatwe. Na zgrupowaniach spędzam ponad 300 dni w roku. Przyjeżdżam do domu na chwilę – przepakować się, przeprać rzeczy – i znowu jadę na obóz. Ale zgodziłam się na to. Kocham to, co robię. Są gorsze i lepsze dni, lecz nie wyobrażam sobie życia bez kajaków.
A czego sport panią nauczył?
Sport sprawia, że jestem lepszym człowiekiem. Potrafię sobie zorganizować czas co do sekundy. Zwiedziłam mnóstwo miejsc, poznałam wielu ciekawych ludzi, wiele kultur. Mam znajomości w każdym zakątku świata. Wszystkie cechy potrzebne w sporcie: zaciętość, determinację, walkę do samego końca potrafię wykorzystać w normalnym życiu. Nie ma dla mnie przeszkód nie do przejścia. W każdej sytuacji potrafię się odnaleźć.
Z igrzysk w Seulu w 1988 r. polscy kajakarze przywieźli trzy medale. Marek Dopierała i Marek Łbik zdobyli srebro w dwójce na 500 m i brąz na dwukrotnie dłuższym dystansie. Izabela Dylewska wywalczyła brąz w jedynce na 500 m. Od tego czasu nasi kajakarze z każdych igrzysk wracają z medalem. Brakuje jedynie złota.
Chciałabym obiecać, że w Paryżu to złoto będzie, ale nie mogę. To moje ogromne marzenie i zrobię wszystko, by je zrealizować. Jeśli mi się uda, będę mogła odłożyć wiosła i powiedzieć, że jestem spełniona. Chciałabym zamknąć pewien etap w swoim życiu i zacząć kolejny. Po skończonej karierze zamierzam się ustatkować, założyć rodzinę. Marzę o tym, żeby w końcu zostać mamą.