Od ponad 20 lat odnosi pani sukcesy w paralekkoatletyce. Zdobyła pani pięć olimpijskich medali: cztery złote i jeden brązowy. Który ze startów był dla pani najważniejszy?
Zdecydowanie ten pierwszy, na igrzyskach w Sydney w 2000 r. Do dziś go wspominam. Miałam zaledwie 19 lat. Pierwszy raz leciałam samolotem, zobaczyłam Australię. Na stadionie były takie tłumy, że aż ciarki przechodziły mi po plecach. Czułam się tym wszystkim oszołomiona – do tego stopnia, że zapomniałam o taktyce i ruszyłam jak szalona. Biegłam wtedy na dystansie 800 m. Pierwsze 400 m pobiegłam w 57 sek. Trenerzy krzyczeli: „Basia, zwolnij!”. Bali się, że nie wytrzymam do końca takiego tempa. Ale ja miałam w sobie taką euforię, tak bardzo chciało mi się biec, że na nic nie zważałam. Kibice krzyczeli, klaskali, dookoła rozbrzmiewały trąbki. To dodawało mi energii i siły, chciałam jeszcze i jeszcze. Zdobyłam złoty medal. I ustanowiłam nowy rekord świata.
Oczarowały panią świat wielkiego sportu i… automaty z darmowymi napojami oraz przekąskami. Trener musiał pilnować, żeby nie objadała się pani przed startem.
Cała wioska olimpijska to było dla mnie coś niesamowitego! Myślałam: „Boże, ja jestem w innym świecie!”. Tyle atrakcji dla zawodników – salony fryzjerskie, salony gier z mnóstwem kolorowych automatów, piękne budynki, otoczenie. To wszystko robiło na mnie ogromne wrażenie. No i jedzenie, całkiem inne niż u nas. Kusiły mnie te kolorowe ciasta, ciasteczka. Wszystkiego chciałam spróbować, a tu musiałam dbać o linię. Startując na zawodach, nie płacimy za przeloty, jedzenie też jest za darmo. Trzeba mieć silną wolę i się pilnować. Tym bardziej że nigdy nie wiem, jak mój organizm zareaguje na coś, do czego nie jestem przyzwyczajona. Na sześć dni przed startem wszystkie śniadania, obiady i kolacje są u mnie takie same. Trzymam się stałych godzin, żeby wiedzieć, czy to, co jem, dobrze się trawi, czy mi się po tym nie odbija, nie boli mnie żołądek, czy na zawodach będę się dobrze czuła. Formę na olimpiadę buduję trzy lata. Bez sensu byłoby ją zaprzepaścić przez złą dietę.
Barbara Bieganowska-Zając Urodzona 1 września 1981 r. w Nysie. Lekkoatletka występująca w kategorii T20 (niepełnosprawność intelektualna). Czterokrotna mistrzyni paraolimpijska: w biegu na 800 m z Sydney (2000) oraz w biegu na 1500 m z Londynu (2012), Rio de Janeiro (2016) i Tokio. Przygodę z bieganiem zaczęła w wieku 11 lat od występu w biegu przełajowym w Lasocicach. Wystąpiła wówczas ze starszymi zawodniczkami i zwyciężyła. Tego samego dnia wystartowała ponownie – już w swojej kategorii wiekowej – i również wygrała. W 1998 r. po raz pierwszy wzięła udział w paralekkoatletycznych mistrzostwach świata, z których przywiozła dwa medale: złoty w biegu na 800 m i brązowy na dystansie 3000 m. W debiucie na igrzyskach paraolimpijskich w Sydney w 2000 r. zdobyła złoty medal na 800 m. W 2011 r. została wicemistrzynią świata i mistrzynią Europy w biegu na 1500 m. W tej konkurencji triumfowała na trzech kolejnych igrzyskach paraolimpijskich: w Londynie (2012), Rio de Janeiro (2016) i Tokio. W 2016 r. wywalczyła również brązowy medal paraolimpijski w biegu na 400 m. W sumie zdobyła 10 medali mistrzostw świata: siedem złotych (na 400 m w 2015 r. na 800 m w 1998 i 2015 r. na 1500 m w 2013, 2015, 2017 i 2019 r.), dwa srebrne (na 1500 m w 2011 i 400 m w 2017 r.) i jeden brązowy (na 3000 m w 1998 r.). Sześciokrotnie stawała ponadto na najwyższym podium mistrzostw Europy: na 400 m w 2016 r., na 800 m w 2018 r. oraz na 1500 m w 2012, 2016 i 2018 r. W 2021 r. wywalczyła też srebrny medal europejskiego czempionatu na 1500 m. Barbara Bieganowska-Zając zdobyła trzy medale halowych mistrzostw Polski seniorów w biegu na 3000 m, rywalizując ze sportowcami bez niepełnosprawności: srebrny w 2008 r. oraz brązowe w latach 2007 i 2013. W 2016 r. została odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a w 2021 r. – Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. |
W dzieciństwie lubiła pani ścigać się z bratem. Pani biegła, a on jechał na motorze.
Od małego chciałam robić coś związanego ze sportem. Zawsze byłam ruchliwa, pełna energii, wszędzie mnie było pełno. Gdy trafiłam do ośrodka szkolno-wychowawczego w Grodkowie, zauważył to mój pan od WF-u, Janusz Korcala. W 1995 r. zabrał mnie na Bieg Olimpijczyka wokół rynku, uliczny wyścig na dystansie 3 km, w którym rywalizowali chłopcy i dziewczynki ze szkół masowych. Wzdłuż drogi rozciągnięto taśmy, policja zabezpieczała trasę. Pierwszy raz startowałam w takich zawodach. I wygrałam! Dostałam przepiękny puchar, medal, stanęłam na podium. Bardzo mi się to spodobało.
Trochę później w Lasocicach odbywały się mistrzostwa województwa w biegach przełajowych. Tam już startowali sportowcy z wyższej półki, dzieci, które trenowały wcześniej w klubach. Ja dopiero zaczynałam przygodę z bieganiem. Poczułam się zagubiona i onieśmielona, gdy zobaczyłam tych wszystkich ludzi. Na dodatek mój trener gdzieś mi się zapodział. Na starcie stała grupka dziewcząt. Byłam przygotowana, miałam numer startowy, kolce na nogach i czekałam na swój bieg. Usłyszałam, że spiker woła zawodniczki, więc dołączyłam do tej grupki. Sędzia dał sygnał do startu. Na mecie byłam pierwsza, i to z dużą przewagą nad rywalkami.
Sukces! Tyle tylko, że… to nie był pani bieg.
Tak! Nie dość, że pobiegłam z dziewczynami starszymi od siebie, to jeszcze na dłuższym dystansie. Trener mówi: „Basia, coś ty zrobiła!”. A ja na to: „Proszę pana, proszę się nie martwić, pobiegnę jeszcze raz, nie jestem zmęczona”. Przyszedł czas mojego startu na dystansie 2 km. I znowu byłam pierwsza na mecie. Wszyscy z zaskoczeniem dopytywali: „Dziewczynko, skąd ty jesteś, z jakiego klubu, kto cię trenuje?”. A ja nie trenowałam w żadnym klubie, byłam z ośrodka szkolno-wychowawczego. Nikt nie brał pod uwagę, że takie dzieci mogą coś osiągnąć. A mogą, tylko trzeba się nimi zainteresować, podać pomocną dłoń, wskazać kierunek. Muszą zobaczyć, jak mogą rozwijać swoje talenty. Mnie to pokazano. Dlatego również chciałabym jeździć po różnych ośrodkach i namawiać dzieci, żeby zaczęły trenować. Kilka razy miałam takie spotkania. Pokazywałam medale, opowiadałam, jak wygląda moja kariera sportowa. Dzieci były zafascynowane. Też by tak chciały. Ale ktoś musi zorganizować busa, zawieźć je na zawody, poświęcić swój czas. Najwięcej zależy od wychowawców. Mój trener ze mną jeździł, ośrodek porywał koszty podróży, więc mogłam trenować.
W Rio de Janeiro startowała pani na dwóch dystansach. Najpierw na 400 m – i zdobyła pani brąz po efektownym rzucie na linię mety.
Te 400 m było zupełnie nie po drodze z moim koronnym dystansem 1500 m. Inaczej wygląda trening sprinterski, a inaczej średniodystansowy. Na pierwszym liczy się szybkość, na drugim – wytrzymałość. Ale istnieją kryteria, zgodnie z którymi na igrzyskach musi być 12 zawodników z 8 państw. Inaczej, nawet jeśli wywalczę złoto, nie dostanę pełnego stypendium. Dlatego zaciskałam zęby i robiłam mordercze treningi. Przed wyjazdem doznałam kontuzji stawu krzyżowo-biodrowego, która wykluczyła mnie na trzy tygodnie z treningów sprinterskich. Trudno bez nich utrzymać formę. Robiłam więc trening pod mój koronny dystans – 1500 m, a te 400 m miało być dodatkowo: jak pobiegnę, tak pobiegnę. Weszłam do półfinału i bardzo się cieszyłam. Startowałam na ósmym torze, a tego akurat nie lubię, wolę gonić, niż uciekać. Pierwsze 200 m biegłam za wolno, drugie 200 – za szybko. Odcięło mi tlen. Dobiegając, rzuciłam się na linię mety. Do ostatniej chwili ważyło się, czy komisja uzna mój wynik, czy zabiorą mi medal. Udało się. Cieszyłam się niezmiernie. Byłam obolała, posiniaczona, miałam zdarte kolano, poobijane żebra, bark. Moje rywalki, Ukrainka i Węgierka, z którymi następnego dnia miałam pobiec 1500 m, były zadowolone, bo liczyły na to, że ja już nie powalczę.
A pani zrobiła im psikusa i wygrała!
Tak! Fizjoterapeuci z naszej kadry robili wszystko, co mogli: okładali mnie lodem, masowali, żebym była świeższa na kolejnych zawodach. Biegłam bardzo zmotywowana, z taką złością, że ja tu będę bronić swojego koronnego dystansu, na który pracowałam tyle czasu, nie oddam złota! Mam taki charakter, że się nie poddaję mimo przeciwności losu. Zaciskam zęby i walczę do końca. Teraz muszę wkładać więcej pracy w to, by być w pierwszej trójce. Lat mi nie ubywa, nie przeskoczę możliwości swojego organizmu Muszę liczyć się z tym, że kiedyś powie mi „stop”. Ale jeszcze dwie paraolimpiady chciałabym zaliczyć.
Trener Mariusz Żabiński twierdzi, że z taką energią to pani będzie biegać do osiemdziesiątki!
Ha, ha, ha, tak, to prawda! Trener powtarza, że jestem nie do zdarcia. Pracuję z nim od 2003 r., wspiera mnie nie tylko na treningach, ale też w sprawach prywatnych, za co jestem mu bardzo wdzięczna. Nigdy się nie kłócimy. Kiedy pojawia się problem, rozwiązujemy go na spokojnie. Jednak rzadko się pojawia, bo jestem ugodowa. Często po treningu mówię: „Trenerze, ja mogę jeszcze”. A trener na to: „Ja wiem, że możesz, ale nic z tego, koniec! Jakbym ci nie przytrzymał lejców, to byś się zabiegała”.
W Tokio obchodziła pani 40. urodziny. Udowadnia pani, że wiek to jedynie liczba.
To niestety nie były miłe urodziny. Spędziłam je zamknięta w pokoju. Przez pandemię niczego nie zwiedzaliśmy, nigdzie nie wychodziliśmy, na każdym kroku panował ogromny rygor. Już czwartego dnia COVID zaczął się rozprzestrzeniać po wiosce olimpijskiej. Gdy się o tym dowiedziałam, zaczęłam się panicznie bać. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym złapała wirusa i w obcym kraju została odseparowana od ludzi, nie mogła wystartować. W pokoju nie miałam nawet telewizora. Czekałam do 22.30, aż mąż się obudzi, żebym mogła do niego zadzwonić i porozmawiać z córeczkami. Oni zaczynali dzień, a ja szłam spać. Mój start w Tokio wypadał w przedostatni dzień zawodów. Przez cały ten czas unikałam kontaktu z ludźmi, chodziłam na stołówkę w porze mniejszego tłoku. Nie wspominam tego dobrze. Wioska olimpijska to było wielkie skupisko potężnych bloków, jeden naprzeciwko drugiego. Pierwszy raz widziałam coś takiego. W Rio też stały bloki, ale bardziej oddalone od siebie, było więcej przestrzeni, zieleni, dało się gdzieś wyjść. W Japonii modliłam się, żeby już wystartować i mieć to wszystko za sobą.
Udało się: po raz kolejny zdobyła pani złoto.
Przez cały pobyt w Tokio temperatury dochodziły do 40°. Było strasznie gorąco, duszno, panowały upały, do jakich nie byłam przyzwyczajona. Treningi mieliśmy późnym wieczorem, ale to niewiele pomagało. Stadion znajdował się w dole, otoczony wysokimi trybunami. Przez cały dzień wpadało tam słońce, więc guma tartanowa była tak nagrzana, że nie mieliśmy czym oddychać. Nie było żadnego przewiewu, ruchu powietrza – jedna wielka gotująca się zupa. Dusiłyśmy się, a treningi trzeba było robić. Tuż przed startem nagle się ochłodziło, temperatura spadła do 15°, chodziliśmy w getrach, bluzach. W dniu startu zaczęło padać, chyba pierwszy raz od miesiąca. Na tartanie porobiły się potężne kałuże, panowie z obsługi zbierali wodę gąbkami. Biegłam w deszczu, cała mokra. Ale dla mnie to była duża ulga, bo w podobnych warunkach trenowałam w Polsce.
Pani niepełnosprawność jest praktycznie niewidoczna przy pierwszym kontakcie. Nie wszyscy rozumieją, dlaczego startuje pani na igrzyskach paraolimpijskich. Spotykają panią z tego powodu nieprzyjemności?
Zdarza się, że ktoś uprzykrza mi życie niemiłymi wpisami w internecie w stylu: „Jaka tam z niej niepełnosprawna”. A przecież ta osoba nie zna mojej sytuacji i nie wie, na czym polega moja wada. Od dzieciństwa miałam problemy z nauką, zapamiętywaniem. Trudno mi skupić uwagę przez dłuższy czas, nie rozumiem pewnych słów. Ale przestałam czytać nieprzychylne komentarze i się nimi przejmować. Te osoby są po prostu zazdrosne o to, że biegam, mam stypendium, osiągam sukcesy. A przecież każdy może zrobić coś, żeby mu było w życiu lepiej. Każdy może założyć adidasy, iść pobiegać i się wykazać.
Moje życie nigdy nie było łatwe. Miałam osiem lat, gdy straciłam ojca. Zginął w wypadku w kopalni. Mama samotnie wychowywała sześcioro dzieci. Często się ze mnie naśmiewano, bo chodziłam do szkoły specjalnej, z dziećmi po przejściach, więc byłam z innej planety. W internacie miałam koleżanki, które ciągnęły mnie w dół: dyskoteki, papierosy, alkohol. Ale ja zawsze wiedziałam, co chcę w życiu robić.
Pochodzi pani ze Śląska, podobnie jak inna fantastyczna biegaczka, Gertruda Kilos. W 1928 r. jako 15-latka pojechała na igrzyska do Amsterdamu, na których kobiety po raz pierwszy rywalizowały w biegu na 800 m. Wcześniej uważano, że tak długi dystans jest dla nich zbyt wyczerpujący. Pani także przecierała szlaki. Na igrzyskach w Atlancie w 1996 r. po raz pierwszy dopuszczono do rywalizacji zawodników z niepełnosprawnością intelektualną. Pani startowała na kolejnych – w Sydney.
Też miałam chwile załamania, zniechęcenia, bo ten dystans był dla mnie morderczy. Mówiłam: „Trenerze, ja już nie mogę”. Gdybym chciała, mogłabym pójść na zasłużoną emeryturę, powiedzieć: „Dziękuję, swoje już zrobiłam”. Ja się po prostu urodziłam z tym darem, pokochałam bieganie i chcę jak najdłużej zdobywać medale. Nigdy nie byłam poza podium. Jeśli zajmowałam drugie czy trzecie miejsce, to z przyczyn niezależnych ode mnie. Nie wyobrażam sobie życia bez biegania. Dzień bez treningu to dla mnie dzień stracony. Czuję, że czegoś mi brakuje, coś jest nie tak.
Po igrzyskach w Amsterdamie dziennikarze rozpisywali się, że biegaczki na mecie słaniały się ze zmęczenia. Dziś nikogo to nie dziwi. Jednak wówczas zapadła decyzja, że kobiety nie będą mogły startować w biegach dłuższych niż 200 m. Ograniczenie zniesiono dopiero po 32 latach, podczas igrzysk w Rzymie w 1960 r. Pani również miała przymusową przerwę w karierze.
Na pierwszych dwóch paraolimpiadach z udziałem zawodników niepełnosprawnych umysłowo nikt nie sprawdzał tego, czy powinni się znaleźć w tej kategorii. Wykorzystali to Hiszpanie i wysłali do Australii zdrowych sportowców. To było świństwo, za które zapłacili inni zawodnicy. Gdy oszustwo wyszło na jaw, zamknięto dla nas paraolimpiadę na kolejne dwie edycje. Byłam ogromnie zawiedziona. Zaczynałam karierę i naprawdę dobrze się zapowiadałam. Mogłam dużo osiągnąć. Wiele osób zrezygnowało wtedy ze sportu. Wypracowali formę na igrzyska, a tu nagle okazało się, że nie mogą pojechać. Taka ośmioletnia przerwa była dla nich za długa. Ale ja cały czas trenowałam, przygotowywałam się, biegałam. Po prostu robiłam to, co lubię.
Nie mogła pani startować na igrzyskach, lecz realizowała się pani na innych polach. W 2003 r. urodziła się Wiktoria, a w 2008 r. – Martynka.
Początkowo bardzo trudno było mi połączyć sport z macierzyństwem. Tu mała Wiktoria, tu treningi, jakieś zawody, obozy. Robiłam wszystko, co mogłam, żebym nie musiała rezygnować z biegania. Karmiłam córkę, a jak już spała, szłam na trening. Czasem musiałam odpuścić wyjazd na szkolenie, robiłam za to treningi w domu dwa razy dziennie. Kiedy wyjeżdżałam na zgrupowania, płakałam. Dziewczynki też przeżywały rozłąkę. Później się przyzwyczaiły, wiedziały, że mama jedzie, ale za chwilę wróci. Robiłyśmy kalendarzyki, córki wykreślały dni, za ile znowu będę w domu.
Przed 2012 r. paraolimpijczycy startowali praktycznie za darmo. By zorganizować komunię dla córki, musiała pani pojechać do pracy w Holandii.
Trenuję od 1995 r. i nigdy nie miałam sponsora, który by mi pomógł w przygotowaniu się do zawodów, pojechaniu na obóz czy choćby zakupie butów. Widziałam na zgrupowaniach koleżanki, które biegały w butach za 500–600 zł, miały kolce za 1000 zł, rolery, sprzęt do odnowy biologicznej. Było mi przykro, że mnie na to nie stać. Inni sportowcy mieli odżywki sportowe, ja kupowałam w aptece witaminy za 30 zł, żeby się jakoś wspomóc. Nikt nie wyciągnął do mnie ręki, a ja nie wiedziałam, jak się o taką pomoc starać. Aż nagle, rok przed igrzyskami paraolimpijskimi w Tokio, zostałam zakwalifikowana do programu Team100. Pierwszy raz, odkąd biegam, mogłam sobie pozwolić na odżywki, na które wcześniej nie było mnie stać, na buty z prawdziwego zdarzenia, sprzęt sportowy, odnowę. Kupiłam kompresy na nogi i pistolet do masowania mięśni, dzięki którym mogę sama zrobić regenerację. Jestem wdzięczna organizatorom, że jako pierwsi wyciągnęli do mnie rękę i pomogli w karierze. Nigdy im tego nie zapomnę.
Ma pani niezmienną taktykę: najpierw spokojny bieg na 1300 m, a ostatnie 200 m to piorunujący finisz.
Na początku próbuję wyczuć oddech rywalek, żeby się przekonać, czy mają jeszcze trochę siły i powinnam przyspieszyć, czy są już tak wykończone, że mogę zwolnić. Jeśli zawodniczka biegnie lekko, ma rezerwy, to jestem przygotowana, żeby finiszować wcześniej. Kiedy czuję, że ciężko oddycha, przyspieszam później, przed metą.
Ta taktyka nie sprawdziła się jedynie na mistrzostwach Europy w Bydgoszczy. Z powodu serii pomyłek nie udało się pani obronić tytułu mistrzyni Europy.
Biegnąc po bieżni, nie liczę kółek. Trudno zresztą oczekiwać od zawodnika, który biegnie na dystansie 10 000 m, żeby liczył sobie kółka. Skupiam się na biegu i wskazówkach trenera: czy szybciej, czy wolniej, jaki mam czas. W Bydgoszczy sędzia zapomniał o dzwonku sygnalizującym ostatnie okrążenie. A spiker, nie słysząc go, ogłosił, że do końca biegu zostały dwa kółka. Nie atakowałam rywalki, bo sądziłam, że mam czas. Byłam spokojna, miałam dużo siły na finisz. Planowałam zaatakować przy następnych 300 m. Nagle widzę, że Ukrainka chce atakować 600 m przed metą. Trochę się zdziwiłam, ale myślę sobie: „Dobra, niech biegnie, ja poczekam”. A tu nagle na kolejnej prostej okazuje się, że to już meta i koniec wyścigu! Mówię: „Jak to koniec? Przecież nie było dzwonka. Komentator mówił, że zostały dwa okrążenia”. Usłyszałam to, pamiętam doskonale! Pierwszy raz zdarzyło mi się coś takiego.
Podobną „przygodę” miał Kazimierz Kucharski, jeden z najwybitniejszych średniodystansowców Europy lat 30. XX w. Startował w 1936 r. na igrzyskach w Berlinie. Dla wygody Hitlera organizatorzy przesunęli linię mety. Sportowiec w czasie gonitwy zapomniał o tym i zaczął finiszować zbyt późno. Ubolewał potem: „Zabrakło mi tylko 50 metrów. Jakże strasznie przegapiłem co najmniej brązowy medal”.
I to na olimpiadzie! Musiał być bardzo zdenerwowany. Ja byłam rozwścieczona. Ukrainka nigdy wcześniej ze mną nie wygrała. Tym razem miała fart i zdobyła złoto. Trener mówił: „Basia, dałaś jej wygrać, odpuść, ona nigdy więcej złota nie zdobędzie, a ty masz już tyle medali”. Jakoś się z tym pogodziłam, ale nauczyłam się, że muszę być czujna i ostrożna. Zaczęłam liczyć kółka. Wydawałoby się, że na zawodach takiej rangi jak mistrzostwa Europy czy olimpiada wszystko będzie dopięte na ostatni guzik. Jednak człowiek jest tylko człowiekiem. Popełnia błędy, jest omylny i może zawieść. Sędzia, który nie zadzwonił dzwonkiem, zagapił się i pozbawił medalu swoją rodaczkę. Ale już mu wybaczyłam.
Pochodzi pani z Frączkowa pod Nysą. Czy olimpijska multimedalistka może liczyć na specjalne traktowanie w rodzinnej wsi?
Kiedy wróciłam z igrzysk w Tokio, pojechałam najpierw do Korfantowa, bo tam przez chwilę mieszkałam. Zorganizowano mi huczne powitanie: na rynku była scena, mnóstwo ludzi, śpiewał zespół Piersi. Do Frączkowa dotarłam późnym wieczorem, ale mieszkańcy i tak na mnie czekali z kwiatami, polską flagą, witali chlebem i solą. Były nawet fajerwerki! Wszyscy mnie tam znają. Kiedyś zrobiliśmy wystawę moich pucharów i medali. Dzieciaki były zachwycone! Po igrzyskach w Tokio proboszcz wyszedł z inicjatywą uhonorowania mnie tablicą. We wsi stanął kamień, a na nim marmurowa płyta z wyrytą inskrypcją: „Nasza chluba, Barbara Bieganowska, medalistka olimpijska”. Mieszkańcy są dumni, że z ich wsi pochodzi taka osoba jak ja, że mogą się mną chwalić. To bardzo miłe z ich strony. Jednak najwspanialszy prezent czekał na mnie po powrocie z pierwszej olimpiady. Zawsze chciałam mieć pieska. I od prezes naszego klubu dostałam dalmatyńczyka! Biegał sobie ze mną, był szczęśliwy, ruchliwy. Dużo wniósł do mojego życia. Nazwałam go Sidnejek.