Na obozy i zgrupowania zabiera pani ze sobą pieska. Podczas treningów biega z panią?
To mały piesek rasy cavalier, typowy leniwy kanapowiec. Nazywa się Ciapka. Nie zabieram jej na treningi, bo raczej nie byłaby w stanie za mną nadążyć. Od dawna chcieliśmy z chłopakiem wziąć pieska, ale zwlekaliśmy z tym ze względu na nasz tryb życia. Gdy wybuchła pandemia, pomyśleliśmy, że to dobry moment, żeby się zdecydować. Ciapka nie sprawia żadnych problemów. Jest bardzo łagodna i lubi jeść – do tego stopnia, że musimy chować przed nią jedzenie (śmiech). Wszędzie z nami jeździ. Kiedy wychodzę na trening, zostaje w pokoju i czeka na mnie. Najczęściej wtedy po prostu sobie śpi. Ostatnio zaczęła chrapać, co bywa uciążliwe, bo lubi spać z nami w łóżku. Kiedy wracam po treningach, staram się spędzać z nią dużo czasu, zabieram ją na spacery.
Piesek smacznie śpi, a tymczasem jego pani zapisuje się w historii sportu. Występ w Tokio był pani pierwszym startem na igrzyskach – i od razu zdobyła pani złoto.
Olimpijski medal to coś niesamowitego! Już sam fakt, że pojechałam na igrzyska, był dla mnie dużym przeżyciem. Nie spodziewałam się aż tak dobrego wyniku w sztafecie mieszanej. To było spore zaskoczenie. Każdy medalista olimpijski przechodzi do historii, ale akurat mikst na 400 m po raz pierwszy znalazł się w programie igrzysk, więc pewnie każdy nas zapamięta to historyczne zwycięstwo.
Natalia Kaczmarek
Lekkoatletykę zaczęła trenować w wieku 16 lat. W 2016 r. trafiła pod opiekę trenera Marka Rożeja, który jest jej szkoleniowcem do dziś. W 2021 r. Natalia Kaczmarek zdobyła brązowy medal halowych mistrzostw Europy w Toruniu. Latem tego samego roku zadebiutowała W 2022 r. biegaczka wywalczyła brązowy medal halowych mistrzostw świata w Belgradzie w sztafecie 4 × 400 m. W europejskim |
Dała pani radę zasnąć po takich emocjach?
Zaraz po biegu poszliśmy na kontrolę antydopingową. Musieliśmy przejść różne procedury i formalności, które dość długo trwały. Późno wróciliśmy do hotelu. Kolację jedliśmy o drugiej w nocy. Nie mieliśmy wiele czasu na sen. Na początku nikt nie myślał o świętowaniu, byliśmy w szoku i musieliśmy oswoić się z tym, co się stało. Dopiero następnego dnia zaczęło to do nas docierać. Po wszystkich startach usiedliśmy razem – uczestnicy sztafet i trenerzy – otworzyliśmy szampana, wznieśliśmy toast.
Czułam dumę, radość, niedowierzanie, wszystko po trochu. Stanąć na najwyższym podium jakiejkolwiek imprezy sportowej to naprawdę coś wielkiego. A co dopiero wygrać igrzyska olimpijskie! Trudno to do czegoś porównać.
Polubiła pani chyba to uczucie, bo ponownie stanęła pani na podium: z koleżankami zdobyłyście srebro na tej samej imprezie.
Każdy sportowiec po to właśnie trenuje, żeby stawać na podium, zdobywać medale. To nasz cel. Jadąc do Tokio, myślałyśmy z dziewczynami o medalu w sztafecie żeńskiej. Raczej nie o złotym, o jakimkolwiek. Wiedziałyśmy, że jesteśmy w dobrej formie, więc po cichu liczyłyśmy na miejsce na podium. Kiedy zdobyliśmy złoto w mikście, to nas poniosło, dodało skrzydeł.
Igrzyska były inne – biegła pani przy pustych trybunach. Brakowało pani tej atmosfery, dopingu kibiców?
Przed startem nie zwracam na to uwagi, koncentruję się na zadaniu, wyciszam, relaksuję. Myślę o tym, że zaraz pobiegnę. Mam swój rytuał: przypominam sobie swoje poprzednie biegi, które utwierdzają mnie w przekonaniu, że jestem dobra. Chcę do nich nawiązać. Stojąc w blokach, staram się pobudzić do działania. Doping przydałby się na ostatniej prostej, kiedy już brakuje siły. Słysząc wrzawę kibiców, człowiek potrafi się zmotywować i pomimo bólu wykrzesać z siebie energię. 400 m to trudny dystans. Nawet jeśli nie boli.
Podobno zakwaszenie, które uzyskujecie na treningu, zabiłoby normalnego człowieka. To brzmi przerażająco…
Tak, ale normalny człowiek nie dałby rady zrobić naszego treningu i nie byłby w stanie osiągnąć takiego stężenia kwasu mlekowego w mięśniach. Po to trenujemy, żeby organizm mógł coraz lepiej radzić sobie z utylizacją mleczanu i lepiej go tolerować. Jesteśmy do tego przyzwyczajone. Robimy to od wielu lat.
Jak wygląda regeneracja po tak wyczerpującym treningu?
Na każdego działa coś innego. Korzystamy z pomocy fizjoterapeutów, masaży, zimnych kąpieli. Mamy specjalne nogawki, które się pompują i ściskają mięśnie, dzięki czemu zwiększają przepływ krwi. Metod istnieje wiele. Mimo wszystko po ciężkich treningach nawet na następny dzień czuje się zmęczenie. To nie tak, że wstaję rano i jestem świeżynka, mogę znowu biegać. Przy czym oczywiście treningi są różne, na zawodach nie startujemy zmęczone.
Sportowcy przygotowują się, by trafić z formą na najważniejszą imprezę. Jakie znaczenie miało dla pani przesunięcie igrzysk?
Mnie zdecydowanie pomogło. Jestem młodą zawodniczką, nie mam problemów z kontuzjami. Z roku na rok moja forma się poprawia, szczyt mam dopiero przed sobą. Podczas pandemii zwolniłam, mogłam sobie wszystko na spokojnie poukładać w głowie, nigdzie się nie spieszyłam. Więcej czasu spędziłam w domu, nie gnałam z obozu na obóz. Trenowałam w inny sposób, bo nie czułam presji czasu. Przesunięcie igrzysk okazało się dla mnie korzystne, bo w Tokio zdecydowanie byłam dużo silniejsza psychicznie i fizycznie niż rok wcześniej.
W sztafecie żeńskiej 4 × 400 m biegła pani na pierwszej zmianie, w sztafecie mieszanej – na drugiej. Która z nich jest trudniejsza?
Są zmiany, które lubię mniej, i takie, które lubię bardziej. Ale staram się być elastyczna i tam, gdzie mnie trener ustawi, daję z siebie wszystko. Wolę pierwszą zmianę, bo startuje się z bloku i niczym nie różni się to od normalnego biegu na 400 m. Na drugiej zmianie przez pierwsze 100 m biegnie się po swoim torze, a później zbiega się do pierwszego. Dla mnie to trochę stresujące, nie odnajduję się w tłumie, nie lubię się przepychać. Wolę nie mieć kontaktu z innymi zawodnikami. Jednak z drugą zmianą również sobie poradziłam. Gdyby trener kazał mi biec na końcu, też pewnie dałabym radę, choć psychicznie byłoby to dla mnie dużo większe obciążenie. Odpowiedzialność, poczucie, że oczy wszystkich są skierowane na ostatnią zmianę, są dość stresujące. Trzeba to udźwignąć. Dlatego sama się tam nie pcham.
Pani chłopak, Konrad Bukowiecki, to multirekordzista świata juniorów w pchnięciu kulą. On także walczył w Tokio o medal. Niestety odpadł w półfinałach. Musiała go pani pocieszać?
Był trochę smutny po swoim starcie, pewnie w głębi ducha liczył na to, że uda mu się zdobyć medal. Ale też nie spodziewał się nie wiadomo jak dobrej pozycji, bo tuż przed startem dopadły go problemy zdrowotne. Brał pod uwagę, że występ może nie pójść po jego myśli. Dla niego sukcesem był sam fakt, że pojechał na olimpiadę, wystartował i powalczył. Ze mnie był dumny i bardzo się cieszył z moich sukcesów. Absolutnie nie czuję z jego strony zazdrości. Konrad jest znakomitym sportowcem. To były jego drugie igrzyska. W Rio, w wieku zaledwie 19 lat, znalazł się w finale, a to duże osiągnięcie. Fajnie, że oboje jesteśmy sportowcami. Jeździmy razem na zgrupowania, na zawody, dużo czasu możemy spędzać ze sobą. Dobrze się rozumiemy, bo robimy to samo, wiemy, jak to wygląda od kuchni. Życie sportowca wcale nie jest takie kolorowe i łatwe, jak niektórym się wydaje. Jeśli jest się z kimś, kto nie ma nic wspólnego ze sportem albo choćby trenuje inną dyscyplinę, to tych wspólnych chwil ma się zdecydowanie mniej.
Parę dni przed tą rozmową poprawiła pani swój życiowy rekord i przełamała magiczną barierę 50 sek. Idzie pani jak burza. Co będzie dalej?
Trudno mi prorokować. Na pewno była to granica, którą chciałam przełamać. Myślałam o tym, że fajnie by było, gdyby się udało, ale nie nastawiałam się przy każdym starcie, że muszę to zrobić. Cieszę się, że jest, jak jest: bieganie daje mi satysfakcję, dobrze mi idzie. Nie zastanawiam się nad tym, co będzie dalej.
To drugi czas w historii polskiej lekkoatletyki na dystansie 400 m. Szybciej biegała tylko legendarna Irena Szewińska. Pewnie często jest pani z nią porównywana. To powód do dumy czy stres?
Jest mi miło, że mnie z nią porównują, to w końcu ikona sportu. Nie czuję z tego powodu żadnej presji, staram się robić swoje. Są sportowcy, którzy biją rekordy świata, zdobywają medale olimpijskie, a są też tacy, którzy ciężko trenują i chociaż bardzo by chcieli, nie potrafią tego przełożyć na medale. Zawsze dążymy do tego, by poprawiać wyniki, przesuwać swoje granice. Wiadomo, że chciałabym pobić rekord Polski Szewińskiej. Jeśli mi się to uda, będę szczęśliwa, bo zapiszę się na kartach historii. Wtedy to do mnie wszyscy będą się porównywać i będą chcieli mnie prześcignąć. Ale to nie tak, że cały czas o tym myślę. Nie jestem na tym zafiksowana. Jeśli nie będę w stanie pobić rekordu, mówi się trudno.
Pochodzi pani ze sportowej rodziny. Genów się nie oszuka. Była pani skazana na sukces?
W mojej rodzinie każdy coś trenował. Brat uprawiał trójskok. Starsza siostra biegała i świetnie się zapowiadała. Przerwała treningi z powodów zdrowotnych, nie pokazała tego, na co ją stać. Zawsze patrzyłam na nią z podziwem. Niedawno młodsza siostra też zaczęła biegać. Mama skakała wzwyż, tata grał w siatkówkę. Nadal są bardzo aktywni. Nie mieli superosiągnięć, ale to były inne czasy. Brakowało powszechnego dostępu do bazy treningowej i takich możliwości, jakie są dzisiaj. Nie każdy decydował się postawić na sport, bo trzeba było pracować, żeby mieć się z czego utrzymać. Kiedy byłam mała, rodzice mocno zachęcali mnie do sportu, zapisywali na różne zajęcia. Tak żebym wszystkiego mogła spróbować. Grałam w tenisa, w siatkówkę, pływałam, jeździłam konno.
Aż w końcu wybrała pani bieganie. Dość późno, bo dopiero w liceum, w wieku 16 lat.
Tak, to prawda. Wiele osób zaczyna biegać w podstawówce. Ja nie. Ale zawsze miałam kontakt ze sportem, byłam sprawna, dużo się ruszałam, więc nie zaczynałam od zera. Poza tym to nie ja wybrałam bieganie, tylko bieganie wybrało mnie. Jak wspomniałam, próbowałam różnych dyscyplin, lecz w żadnej nie wyróżniałam się na tle zawodniczek. Jedynie w bieganiu byłam lepsza od innych. W liceum zgłosiłam się na biegi przełajowe. Wygrałam z dziewczynami, które już wcześniej trenowały lekkoatletykę. Trener zachwycił się moim wynikiem i zaproponował, żebym zaczęła uprawiać biegi profesjonalnie.
Podczas igrzysk w Meksyku w 1968 r. Szewińska przed finałem na 200 m zadeklarowała: albo złoto, albo koniec kariery. Czy pani także zdarzały się trudne momenty?
Był taki rok, w którym moje wyniki w ogóle się nie poprawiały. Pracowałam ciężko na treningach, ale ten wysiłek nie przekładał się na medale. Na zawodach nie potrafiłam pokazać tego, co wypracowałam. Nie rozumiałam, dlaczego tak się dzieje. Chciałam rzucić bieganie, bo taki poziom mnie nie zadowalał. Postanowiłam jednak dać sobie trochę czasu. Nie zawsze wszystko przychodzi od razu i bez wysiłku.
W sporcie wiele rzeczy musi się zgrać, odpowiednio złożyć. Poza fizycznym przygotowaniem ważne jest też dobre nastawienie psychiczne. Czasem trzeba po prostu chwilę poczekać.
W czerwcu 2022 r. zdobyła pani mistrzostwo Polski. Przejmuje pani pałeczkę od Justyny Święty-Ersetic i Małgorzaty Hołub-Kowalik nie tylko dosłownie, lecz także w kontekście pokolenia. Starsze, utytułowane koleżanki zostają za panią…
To naturalna kolej rzeczy. Myślę, że koleżanki nie mają mi tego za złe. Mamy dobry kontakt, kolegujemy się. Wcześniej długo był ich czas, teraz ja jestem na topie. W życiu każdego sportowca przychodzi taka chwila, kiedy pojawiają się młodsi zawodnicy. Za pięć lat to ja będę już tą starszą, z którą być może inni będą wygrywać. Trzeba się z tym pogodzić. To na pewno trudny moment, kiedy ktoś inny zaczyna wygrywać, ale taki jest sport. Bieżnia wszystko weryfikuje. Bieganie jest wymierne, tu nie ma żadnego oszukiwania – wygrywa lepszy.
Mieliśmy już w historii taką złotą czwórkę. W 1964 r. Polki w składzie: Irena Szewińska, Teresa Ciepły, Halina Górecka i Ewa Kłobukowska wywalczyły złoto w Tokio. Początkowo sztafeta nie mogła się dotrzeć: dziewczyny miały problem z rytmem, synchronizacją, myliły im się ręce przy przekazywaniu pałeczki.
Nam się to jeszcze nie zdarzyło. Długo trenujemy razem, ufamy sobie, wiemy, po co to robimy. Każda z nas chce dać z siebie 100%. Mamy bardzo dobry kontakt. Spędzamy razem dużo czasu, jeździmy na zgrupowania, na zawody. Łączą nas wspólne cele, razem przeżywamy sportowe emocje. Dobre relacje poza bieżnią na pewno ułatwiają zadanie, ale nie są konieczne.
Do tej fantastycznej grupy należała również Barbara Sobotta, jedna z zawodniczek legendarnego Wunderteamu. Możliwe, że gdyby nie zerwała achillesa, to na igrzyskach w Tokio w 1964 r. pobiegłaby w sztafecie i zdobyła z koleżankami złoto. Kontuzja wyeliminowała ją z biegania w wieku 28 lat. Sportowiec musi mieć plan B?
Skończyłam fizjoterapię, więc nie jest tak, że stawiam wyłącznie na sport. Wiem, że w życiu są też inne ważne rzeczy, ale na razie skupiam się na bieganiu. Sport to całe moje życie. Nauczył mnie wytrwałości, systematyczności, samozaparcia. Myślę, że poradzę sobie, jak już skończę karierę.
Na mistrzostwach Europy w Sztokholmie w 1958 r. Sobotta została wybrana miss zawodów. O was mówią „aniołki Matusińskiego”. Dziennikarze często podkreślają pani urodę. To miłe?
Myślę, że nie ma się czemu dziwić, bo biegamy dość skąpo ubrane. Mamy krótkie spodenki, topy, odsłaniamy dużo ciała. Nasze sylwetki są wysportowane, zgrabne. Wszystkie biegaczki dobrze wyglądają, więc komplementy są czymś naturalnym. To miłe, kiedy ktoś zauważa, że ładnie się prezentujemy. Jednak nie przywiązuję do tego wagi, nie skupiam się na tym. Pani koleżanki są żołnierzami Wojska Polskiego, pani też od roku służy. Odczuwacie mocniej to, co dzieje się na Ukrainie?
Jak każdy żołnierz biorę pod uwagę to, że ojczyzna może mnie potrzebować. Mam wśród znajomych sportowców z Ukrainy. Większości z nich, nawet jeśli nie biorą udziału w walkach, wojna pokrzyżowała sportową karierę. Musieli uciekać za granicę: do Polski, Turcji, Portugalii. Część zabrała ze sobą rodzinę, inni musieli ją zostawić. W takich warunkach trudno skupić się na treningach i zdobywaniu medali.
Jest pani szybka i energiczna chyba nie tylko na bieżni. Zwalnia pani niekiedy, daje sobie chwilę oddechu?
Lubię być aktywna. Nie lubię leżeć i nic nie robić. Ale wiem, że odpoczynek jest mi potrzebny do treningów. Traktuję to zadaniowo. Wydzielam sobie czas na relaks, skupiam się na regeneracji. Staram się długo spać, codziennie po osiem godzin, żeby organizm był wypoczęty, gotowy do działania. Czasem, żeby się zrelaksować, spaceruję po lesie albo w innym miejscu, w którym mogę odetchnąć, odizolować się od hałasu i szumu. Bywa, że leżę, czytam książki, słucham podcastów, medytuję.
Była pani uczestniczką programu Team100, stworzonego, by wspierać młodych, zdolnych sportowców.
Gdy byłam młodsza, nie zarabiałam na mityngach. Bez pomocy rodziców nie udałoby mi się chyba realizować w sporcie. Trudno pracować i trenować jednocześnie. Myślę nawet, że na takim poziomie to wręcz nierealne. Po ciężkich treningach konieczna jest regeneracja. Nie zostaje wiele czasu na dodatkowe zajęcia zarobkowe, a za coś trzeba żyć. Program Team100 sporo mi ułatwił. Uczestniczyłam w nim przez
trzy edycje. Pieniądze przeznaczałam na rzeczy sportowe: pomoce do regeneracji, fizjoterapeutę, catering, zgrupowania.
W krótkim czasie osiągnęła pani sukces. To kwestia talentu czy ciężkiej pracy?
Na sukces składa się wiele elementów. Ważny jest talent, żeby w ogóle zostać zauważonym i zacząć trenować. Trzeba chcieć ciężko pracować, bo bez tego nie ma wyników. A przy tym wszystkim potrzebne jest zdrowie. Każdy sportowiec musi być gotowy do największych poświęceń. Takie mamy charaktery: jesteśmy zawzięci, chcemy osiągać jak najlepsze wyniki. Niezależnie od pogody czy okoliczności idziemy na trening. Żeby wygrywać, należy naprawdę dużo poświęcić, nie można się migać. W swoim życiu wszystko ustawiam pod sport. Ale nie jest też tak, że nie wyjdę nigdzie ze znajomymi, nie pójdę na wesele, bo tylko trenuję i nie mogę się bawić. Staram się znaleźć równowagę pomiędzy życiem prywatnym a sportowym.
A co panią motywuje w gorszych chwilach?
Ciężko trenujemy i czasem faktycznie nie jest łatwo wyjść na trening i zmusić się do pracy. Zawsze wtedy powtarzam sobie, że robię to po coś. Kiedy mam słabszy dzień, to idę na trening może nie z tak wielką ochotą i entuzjazmem jak zazwyczaj – ale idę. Wiem, że mój wysiłek zaprocentuje później na bieżni. Bieganie to moja praca. Jak komuś nie chce się iść do pracy, to też się zmusza i idzie, choć nie zawsze robi to z przyjemnością.