W europejskich regatach kwalifikacyjnych w Segedynie i światowych w Barnaule nie udało się pani zdobyć przepustki do Tokio. Czy była pani zawiedziona, gdy trener kadry Tomasz Kryk ogłosił skład na igrzyska?
W pewnym sensie rozumiałam jego decyzję i nie miałam żalu. Było mi przykro, ale taki jest sport. Dziewczyny wcześniej pływały w czwórce, a moja forma na jedynce nie była najlepsza. Przygotowania do zawodów trwają cztery lata. Wiedziałam, jakie osady najlepiej się sprawdzały w tym czasie, jak wyglądały eliminacje. Miałam swoją szansę, żeby zrobić dodatkową kwalifikację na jedynce. Niestety się nie udało, ale nie traciłam nadziei. Była szansa, że dostanę dziką kartę. Trenowałam w przekonaniu, że nic nie zostało jeszcze przesądzone. Byłam zmotywowana do działania. Liczyłam, że droga do Tokio nie jest dla mnie definitywnie zamknięta.
Miała pani jechać jako rezerwowa, lecz jedna z zawodniczek, Katarzyna Kołodziejczyk, tuż przed igrzyskami złamała rękę na rowerze i w ostatniej chwili wskoczyła pani na jej miejsce. Szczęście w sporcie jest istotne?
Szczęście sprzyja odważnym. Jest ważne, choćby przy losowaniu przedbiegów i wyścigów półfinałowych. Ale najważniejsze są umiejętności i forma sportowa.
Zastąpiła pani doświadczoną koleżankę. Słyszała pani wewnętrzny głos, podpowiadający: „Dostałaś szansę, wykaż się”?
Starałam się nie nakładać na siebie presji, ale czułam, że gdyby coś poszło nie tak, to wina spadłaby na mnie. Byłam nowym elementem w osadzie. Wiedziałam, że muszę się maksymalnie skupić i dać z siebie wszystko. Kontuzja koleżanki przytrafiła się dzień po ogłoszeniu składu na igrzyska. Dwa tygodnie później dowiedziałam się, że pojadę na jej miejsce. Kasia trenowała z nami, ale w ograniczonym stopniu. Trudno było przewidzieć, jak szybko będzie przebiegała regeneracja, czy kontuzja nie wróci. Nie mogliśmy sobie pozwolić na ryzyko, że koleżanka nie da rady i osada nie będzie mogła wystartować. Na igrzyska jedzie najmocniejszy skład. Indywidualnie wszystkie byłyśmy na tym samym poziomie, nie odstawałam od reszty. To była kwestia tego, żeby jak najlepiej zgrać się w czwórce.
Justyna Iskrzycka Urodzona 7 listopada 1997 r. w Bielsku-Białej. Kajakarka, brązowa medalistka olimpijska z Tokio w czwórce na dystansie 500 m. Mistrzyni Europy w rywalizacji czwórek na 1000 m z 2018 r. Pierwsze sukcesy międzynarodowe odniosła w 2014 r. Została wówczas mistrzynią Europy juniorów w dwójce na 1000 m. W tym samym roku na mistrzostwach świata juniorów wywalczyła dwa złote medale: w zawodach dwójek i czwórek na 500 m. W seniorskich mistrzostwach świata w 2017 r. zdobyła brązowy medal w dwójce na 1000 m. W kolejnych latach na tym dystansie wywalczyła dwa srebrne krążki: w dwójce (2018) i jedynce (2019). W 2018 r. sięgnęła po tytuł mistrzyni Europy w rywalizacji czwórek na 1000 m. W czempionacie Starego Kontynentu w 2022 r. dwukrotnie stanęła na drugim stopniu podium: po wyścigach jedynek i dwójek na 1000 m. Na igrzyskach olimpijskich debiutowała w 2021 r. Pierwotnie nie znalazła się w składzie polskiej czwórki na zawody w Tokio, ale ostatecznie zastąpiła w niej kontuzjowaną Katarzynę Kołodziejczyk. W rywalizacji czwórek zdobyła brązowy medal na dystansie 500 m. Wkrótce po igrzyskach została odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. |
Cztery osoby musiały stać się jednością, wyczuć się, zaufać sobie.
Trzeba umieć się dogadać na lądzie, a dopiero później schodzić na wodę i razem pływać. Trenujemy w jednej drużynie, ale mimo wszystko zachodzi między nami rywalizacja. Przed igrzyskami każda walczyła o możliwość wyjazdu do Tokio. Musiałyśmy sobie wyjaśnić pewne sprawy, żeby mieć czystą kartę. Od tego zaczęłyśmy. Dziewczyny były bardzo otwarte, popierały zmianę w składzie. Próbowałyśmy wsiadać do czwórki w różnych wariantach. Zawsze pływam na pierwszej dziurze, dlatego siedzenie w środku osady to była dla mnie nowość. Jednak Karolina jest dobrą i sprawdzoną szlakową, więc nawet nie próbowałyśmy tego zmieniać. Trener usadził mnie na drugiej dziurze, potem próbowałam się wpasować na trzeciej pozycji. Poczułyśmy, że to ustawienie zagrało, i tak już zostałyśmy.
Macie podobne charaktery?
Każda z nas jest inna. Najważniejsze to szanować siebie nawzajem, tolerować i chcieć się ze sobą dogadać. Gramy do jednej bramki, każda chce jak najlepiej. Wspólny cel łączy.
Jaką rolę w czwórce odgrywają poszczególne zawodniczki?
Pierwsza, szlakowa, nadaje rytm. Jest kierowniczką osady: wie, kiedy zwolnić obrót, kiedy wydłużyć pociągnięcie, kiedy przyspieszyć. Druga zawodniczka wspiera ją w tym, żeby całość szła równo, przekazuje narzucony rytm. Zgranie rąk to prosta sprawa, najważniejsze, żeby nogi pracowały miarowo, bo na nich opiera się cała praca. W kajaku są siedzenia i podnóżek, o który się zapieramy. Wpychając w niego nogę, skręcając biodra i cały tułów, wypracowujemy wspólny rytm, który na końcu idzie do rąk. Zawodniczka w trzeciej dziurze pośredniczy między drugą a czwartą. Dziewczyna z tyłu jest motorem napędowym.
Izabela Dylewska zdobyła w Seulu w 1988 r. brąz. Był to pierwszy medal wywalczony przez polską kajakarkę po 28-letniej przerwie. Pani z koleżankami też dokonała historycznego wyczynu: wywalczyłyście pierwszy medal olimpijski dla polskiej kobiecej czwórki w kajakarstwie.
Już sam udział w igrzyskach był dużym wyróżnieniem. Cieszyłam się z wyjazdu. Wszystko, co mogłam, wypracowałam wcześniej. Olimpiada to czas, żeby to pokazać i odebrać nagrodę. Wiedziałyśmy, że jesteśmy w dobrej dyspozycji i mamy szanse na medal. Z takim przekonaniem jechałam do Tokio.
W dniu startu od rana byłyśmy dobrze nastawione, naładowane pozytywną energią. Cieszyłyśmy się, że nadszedł moment, kiedy będziemy mogły się sprawdzić. Oczekiwanie na finał to zawsze kumulacja mobilizacji. Nawet jeżeli coś przeszkadza, to nie czas, aby skupiać na tym myśli. Trzeba zrobić swoje i tyle.
Na torze w Tokio miałyście dobre warunki do pływania?
Trenujemy w sezonie letnim, więc do upałów jesteśmy przyzwyczajone. Gorzej, gdy jest zimno, bo wtedy trudno utrzymać odpowiednią temperaturę ciała, rozgrzać mięśnie. Przy dużych wiatrach i falach też niełatwo pokazać formę sportową. Akurat na nasze starty pogoda w Tokio się popsuła: zrobiło się duszno i parno, panowała duża wilgotność, zaczął padać deszcz. Najbardziej przeszkadzała ograniczona widoczność – mgła była tak gęsta, że siedząc w kajaku, widziałam tylko zarys Ani przed sobą. Przed samym startem zaczęły nam parować okulary. Dziewczyny miały dylemat, czy je zdejmować, czy zostawić. Trudno było wyważyć, co będzie lepsze. Podczas wyścigu jedna drugą chlapie, szczególnie przy starcie, na twarz i oczy idą całe chochle wody. Zawsze pływam w okularach, więc nawet nie rozważałam ich zdejmowania.
Z boku można było odnieść wrażenie, że nie wystartowałyście najlepiej. W połowie dystansu zajmowałyście czwarte miejsce. Wcale nie było pewne, że staniecie na podium.
Każdy wyścig jest opracowany wcześniej, na każdy mamy taktykę, którą testujemy na treningach. Tutaj było tak samo. Najpierw szybkie zebranie się z bloku i mocne wyjście ze startu. Przez pierwsze 150 m starałyśmy się rozpędzić łódkę, wejść w dobry ślizg i takim rytmem kontynuować wyścig. Na ostatnich 200 m zaczęłyśmy mocniej pracować nogami, podkręcać tempo. Tuż przed metą trzeba jeszcze bardziej docisnąć, bo wtedy rozgrywa się najważniejszy etap wyścigu. Kiedy minęłyśmy linię mety, tylko Karolina i ja widziałyśmy, że jesteśmy trzecie. Ale jeszcze się nie cieszyłyśmy, czekałyśmy na oficjalny wynik, który w końcu pojawił się na tablicy. Największa radość była, kiedy dopłynęłyśmy do pomostu i wysiadłyśmy z kajaka.
Chciała pani zrezygnować z indywidualnego startu w finale B, który odbywał się przed wyścigiem w czwórkach. Ostatecznie wystartowała pani i zajęła 3. miejsce, co przełożyło się na 11. pozycję w klasyfikacji generalnej.
Czułam presję w związku z wyścigiem w osadzie. Wiązał się on dla mnie z dużą odpowiedzialnością. Trudno było mi pływać na jedynce, gdy miałam z tyłu głowy, że za chwilę startuję w czwórce. Zakwalifikowałam się do finału B, w którym nie walczy się bezpośrednio o medale, tylko o dalsze pozycje. Dlatego chciałam zrezygnować. Po rozmowie z trenerem i dziewczynami z osady zmieniłam zdanie. Koleżanki dały mi zielone światło, wsparły mnie i presja trochę ze mnie zeszła. Popłynęłam. Na tych zawodach to był najlepszy bieg na jedynce.
Trener Tomasz Kryk jest niezależny w podejmowaniu decyzji. Pani i Helenie Wiśniewskiej nie pozwolił obejrzeć dekoracji koleżanek, które zdobyły srebro w dwójkach. Musiałyście wracać do wioski, żeby odpoczywać.
Tak to jest na zawodach: kiedy nie mamy wyścigu, to trenujemy, a między startami staramy się zużywać jak najmniej energii i unikać niepotrzebnego wysiłku. Sam klimat w Tokio – upał, mocne słońce, duchota – sprawiał, że człowiek się męczył, pocił i tracił dużo wody. Wolałyśmy nie narażać się na odwodnienie czy niedyspozycję. Staramy się minimalizować ryzyko spadku formy. Kibicowałyśmy dziewczynom podczas ich biegu, ale na dekorację już nie zostałyśmy. Oglądałyśmy transmisję w telewizji i czekałyśmy na koleżanki w wiosce olimpijskiej.
W 1938 r. polscy kajakarze wystąpili w mistrzostwach świata w Vaxholmie w Szwecji. Czesław Sobieraj zdobył wówczas pierwszy dla polskiego kajakarstwa medal – srebro w wyścigu jedynek na 10 000 m. Naszym kajakarzom nie przypadło do gustu wyżywienie: „Wieprzowina z mlekiem, przesolona szynka z grochem – nie, to nie na nasze żołądki”. Wy nie macie takich problemów, bo trener wozi dla was kiszonki. Dieta jest ważna dla sportowca?
Pochodzę ze Śląska i może dlatego uwielbiam wszelkiego rodzaju kluski, od śląskich, przez pierogi, po leniwe. Z gulaszem, sosem, kapustą modrą – w każdej postaci. Domowe jedzenie to jeden z powodów, dla których lubię wracać do Polski. Uważam, że wszystko jest dla ludzi, lecz w odpowiednich ilościach. Trzeba znać umiar. Dieta powinna być zróżnicowana. Mój pierwszy trener porównywał sportowca do samochodu, który musi mieć odpowiednie paliwo, żeby jechał.
Trener Kryk wozi dla nas kiszonki, bo wzmacniają odporność, wspierają florę bakteryjną. Są konieczne, żeby dobrze funkcjonować przy tylu wyjazdach. To nie tylko kapusta i ogórki, lecz także dużo innych warzyw: kalafior, rzodkiewka, buraczki, kalarepa, marchewka. Kiszonki wspierają jelita, ale też pozwalają poczuć się jak w domu, bo kojarzą się z domowym obiadem.
W 1942 r. mistrzostwa świata miały odbyć się w Polsce. Sobieraj miał szansę na złoto, zapowiadał się na gwiazdę europejskiego kajakarstwa. Jego karierę przerwał wybuch II wojny światowej. W 1940 r. trafił na roboty przymusowe do Niemiec. Teraz wojna przerwała karierę wielu ukraińskich sportowców. Czy można spokojnie trenować, wiedząc, że ojczyzna, bliscy są w niebezpieczeństwie?
Z tyłu głowy na pewno się o tym pamięta. To może przeszkadzać, bo zawodnik będzie skupiać myśli na swojej rodzinie, kraju. Ale wiele zależy od podejścia. To może być też czynnik motywujący. Prezentując wysoką formę na międzynarodowych arenach, sportowiec będzie chciał udowodnić potęgę swojego kraju.
Pamięta pani, ile miała lat, gdy pierwszy raz siedziała w kajaku?
Zaczęłam trenować w wieku ośmiu lat. Dowiedziałam się, że w moim mieście działa sekcja kajakarska, i poszłam do klubu z czystej ciekawości, spróbować. Miałam koleżanki w swoim wieku, z którymi trenowałam. To była dla mnie dobra zabawa, coś, co lubiłam. Zawsze byłam ruchliwym dzieckiem, wygimnastykowanym, pełnym energii. Nie mogłam usiedzieć na miejscu. Próbowałam różnych sportów. Trenowałam judo, przez całą podstawówkę pływałam. W gimnazjum chodziłam do klasy sportowej o profilu siatkarskim. Ale wygrały kajaki.
Co panią w nich urzekło?
Zdecydował fakt, że to sport na świeżym powietrzu, mamy kontakt z wodą, z przyrodą. Przy spokojniejszym treningu można podziwiać piękno natury. Pływam nie tylko treningowo. W czasie wakacji zdarza mi się jeździć na spływy kajakowe. W tym roku byłam na Dunajcu, który ma zdecydowanie piękną trasę. Bardzo ładny tor jest też we Włoszech, w Auronzo: pomiędzy górami, z błękitną wodą. Zrobił na mnie wrażenie. Dużo czasu spędzamy na zgrupowaniach za granicą. Odwiedzamy wiele pięknych miejsc. W takich okolicznościach przyrody przyjemnie się pływa.
Za prekursora turystyki kajakowej w Polsce uchodzi etnograf i folklorysta Zygmunt Gloger. W 1872 r. odbył spływy po Wiśle, Bugu, Niemnie i Biebrzy. W jego czasach „turystyka krajowa stawała się potrzebą narodową”. Brała pani udział w akcji „Aktywna Polska w kajaku”. Czy dziś kajakarstwo jest popularne?
Jeszcze nie tak bardzo, ale rozwija się to w dobrym kierunku. Coraz więcej osób jeździ na spływy kajakowe, pływa na Mazurach. Modne robią się pokrewne kajakarstwu SUP-y. Ważne, żeby promować ideę kajakarstwa i zachęcać do niej młodzież. W ramach akcji „Aktywna Polska w kajaku” w całym kraju odbywały się różne wydarzenia, konkurencje sportowe związane z wodą, skierowane do najmłodszych. Dzieci miały okazję wsiąść do kajaka, spróbować, jak to jest, przekonać się, że to przyjemna forma spędzania wolnego czasu: można zażyć ruchu na świeżym powietrzu, spotkać się z kolegami na treningu, wspólnie rozwijać pasje, osiągać wyniki.
Trudno dziś dotrzeć do dzieci i młodzieży. Nie wszystko jest dla każdego. Ale jakaś grupka chce dać z siebie coś więcej, popracować, przyłożyć się do treningów. Dużo zależy od miasta, warunków, w jakich funkcjonuje klub. Nie wszędzie są nowe przystanie, jak u nas w Czechowicach-Dziedzicach. Odkąd wybudowano tu przystań, przybyło zawodników, a klub prężnie się rozwija.
Pani swoje pierwsze kajakarskie kroki stawiała na stawie Kopalniok. Jak wyglądały te treningi?
To nieduży akwen, ma jakieś 1200 m. Dystans olimpijski, czyli 500 m, musiałam pływać po przekątnej, od krzaków do krzaków. Na treningu robiłam 10 kółek. Dla mnie to było normalne, pływałam tak od dziecka, byłam przyzwyczajona. Jednak kajakarze trenują zazwyczaj na większych jeziorach i kiedy przyjeżdżali pływać do nas, byli zdziwieni, że tak można trenować.
Czy mamy w Polsce dobre warunki do trenowania kajakarstwa?
Główny czynnik, który przeszkadza i sprawia, że nie możemy trenować w kraju, to pogoda. Trudno pracować nad szybkością w niskiej temperaturze, kiedy mięśnie nie są rozgrzane. Do końca kwietnia warunki klimatyczne nie sprzyjają schodzeniu na wodę. Latem też nie ma gwarancji dobrej pogody. Dlatego większość czasu spędzamy w Portugalii. W sumie prawie 300 dni w roku jesteśmy na zgrupowaniach. To sporo. Ale będąc sportowcem, trzeba się z tym liczyć.
Z Czechowic wywodzi się wielu utytułowanych kajakarzy, m.in. Grzegorz Kotowicz, medalista olimpijski, obecnie prezes Polskiego Związku Kajakarskiego, który był również pani trenerem.
Z pewnością jest on jedną z osób, które wpłynęły na to, że znalazłam się w miejscu, gdzie teraz jestem. Był dla mnie dużym autorytetem, wzorem do naśladowania. Bezpośredni kontakt z medalistą olimpijskim pozytywnie wpływa na młodego zawodnika, który dopiero zaczyna i chciałby osiągać wyniki.
Dylewska, która po zakończeniu kariery została trenerką, podkreślała, jak trudny to zawód: łączy w sobie rolę matki, ojca, nauczyciela. Trener ma pod opieką zawodnika przez cały czas, interesuje się jego zdrowiem, problemami, wynikami w szkole.
Z pewnością trener to osoba, która kieruje młodym zawodnikiem i w jakimś stopniu go kształtuje. Dlatego tak ważne jest, kogo się spotka na swojej sportowej drodze. To się później przekłada na wyniki. Mój pierwszy trener Edward Apel kładł duży nacisk na najróżniejsze aspekty życia sportowca. Doradzał przy wyborze szkoły. Uczył swoich podopiecznych dobrych nawyków. Tłumaczył, jak istotna jest systematyczność i dlaczego nie można opuszczać treningów, jeśli się chce odnieść sukces w sporcie. Miałyśmy z nim długie odprawy, na których zwracał uwagę na prawidłowe odżywianie. Dobrze mną pokierował, co wpłynęło na rozwój mojej kariery sportowej.
Co dla pani jest najtrudniejsze w sporcie?
Odpowiednia mobilizacja i cierpliwość. Przygotowania do każdego sezonu trwają od października do sierpnia. Budowanie formy przez wiele miesięcy wymaga mozolnej pracy, powtarzania tych samych ruchów miliard razy. Żeby się poprawiać, stawać się coraz lepszym, należy być skupionym – tutaj nie ma dróg na skróty. Zawodnik musi mieć świadomość tego, co robi, wyznaczać sobie konkretne cele i wytrwale do nich dążyć. W sporcie nikt ci niczego nie poda na złotej tacy. Czasem na efekt czeka się wiele lat. Bywa i tak, że praca nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Trzeba się z tym liczyć i mieć charakter, żeby wytrwać. Nie zawsze jest lekko, łatwo i przyjemnie.
Czy kajakarstwo przynosi pieniądze? Ma pani spokojną głowę i może trenować czy raczej niepokoi się pani o to, czy uda się zdobyć stypendium, zapewnić sobie finansowanie?
Jesteśmy rozliczani z wyników. Kiedy zdarzy się kontuzja, zabraknie szczęścia na zawodach, można zostać z niczym. Znam takie przypadki. To nie jest lekki kawałek chleba. Większość zawodników czuje w związku z tym presję przy startach – od wyniku zależy, czy zapewnią sobie finansowanie na kolejny rok. Ja sama współpracuję z firmą Kaman, mam podpisaną dłuższą umowę, więc jestem spokojna.
Dużym wsparciem był dla mnie program Team100. Pojawił się w newralgicznym momencie: przejścia z juniorów do seniorów. W starszej grupie trudno od razu przebić się z wynikami. Pieniądze z programu pozwoliły mi zostać w sporcie. Mogłam je przeznaczyć na sprzęt, odnowę biologiczną, rehabilitację. U wielu zawodników o zakończeniu treningów decyduje czynnik finansowy: bez wyników nie mają stypendiów i nie są w stanie się utrzymać. Trudno w takiej sytuacji podejmować sportowe wyzwania.
Podobno zwycięskiego składu się nie zmienia. Tymczasem pani wypadła z osady K4 500 m.
Taka była decyzja trenera. W tym sezonie nie miałam okazji pływać w olimpijskich konkurencjach, a są one dla mnie najważniejsze. Mam nadzieję, że w przyszłym roku będzie mi to dane. Trener ma dużą dowolność w układaniu składu. To rok olimpijski, chciał sprawdzić różne opcje, mieć szeroką reprezentację, z której będzie mógł wybierać.
Z mistrzostw Europy w 2022 r. w sprincie kajakowym w Monachium przywiozła pani dwa srebrne medale: w K2 1000 m i K1 1000 m. Jeśli nie uda się wrócić do olimpijskiej czwórki, wystartuje pani w Paryżu w innej konkurencji?
Trenujemy na jedynkach, a dopiero później wsiadamy w osady, więc to dla mnie żaden problem. Mogę płynąć w każdej konkurencji. Przygotowując się do igrzysk w Tokio, też nie sądziłam, że popłynę w czwórce. W przyszłym roku są kwalifikacje.
Trzeba zdobyć awans najpierw dla drużyny. Dopiero przed samymi igrzyskami będzie ustalany skład osobowy.
To prawda, że dwa razy była pani w Paryżu, ale nie widziała wieży Eiffla?
Pierwszy raz byłam we Francji w 2014 r., na mistrzostwach Europy juniorów rozgrywanych 30 km od Paryża, i brakowało mi czasu na zwiedzanie. Rok później pojechałam prywatnie na weekend do Paryża i wtedy już udało mi się zobaczyć wieżę Eiffla. Załapałam się na ostatni wjazd, bo następnego dnia była zamknięta z powodu zamachów.
Dylewska twierdziła, że ludzie, którzy nigdy nie uprawiali sportu, dużo tracą, są o coś ubożsi, a w dorosłym życiu nie potrafią cieszyć się sukcesami. Mówiła: „Droga, którą się przechodzi, jest na tyle istotna, że buduje naszą mentalność, naszą psychikę, żeby pokonywać problemy”. Co sport dał pani?
Dla mnie stanowi on lekcję pokory. Wymaga wielu wyrzeczeń i poświęceń. Uczy wytrwałości, sumienności, organizacji czasu, a także tego, żeby nie być zachłannym na dobra doczesne, skupiać się na sobie, zamiast szukać błędów u innych. Zazdrość i niezdrowa rywalizacja nie prowadzą do sukcesów. Znacznie lepsze efekty przynosi koncentrowanie się na poprawie własnych wyników.