W mediach społecznościowych napisała pani: „Mierząc się z przeszkodami, człowiek poznaje samego siebie”. I czego się pani o sobie dowiedziała?
Tego, że nie tak łatwo się poddaję i jestem wytrwała w tym, co robię. W sezonie nie wszystko poszło po mojej myśli. Moim celem był start w kadrze seniorskiej na mistrzostwach Europy i świata. Trener zdecydował jednak, że wystawi mnie w zawodach młodzieżowych. Gdzieś po igrzyskach w Tokio uciekła mi motywacja do trenowania. Szłam na trening, bo wiedziałam, że muszę iść. Wykonywałam ćwiczenia, bo skoro już siedziałam w kajaku, to nie chciałam marnować czasu. Ale nie było fajerwerków. Pływając z kadrą młodzieżową, miałam trochę luzu psychicznego, poczułam większy spokój. I dzięki temu odnalazłam satysfakcję w tym, co robię. Na nowo zaczęłam czerpać radość z pływania. Teraz z uśmiechem podchodzę do kolejnych wyzwań.
Radość z tego, co się robi, jest niezbędna, żeby robić to dobrze.
Tak, to prawda. Teraz na treningu wszystko mnie cieszy, począwszy od tego, że mogę wyciągnąć łódkę z hangaru i ją wyczyścić. Jestem właśnie na wakacjach i zaraz idę popływać – ot tak, dla przyjemności. W zeszłe wakacje przez myśl by mi to nie przeszło. Nie chciałam patrzeć na kajaki, bo miałam przesyt.
Nie pojechała pani na Puchar Świata, co było sporym zaskoczeniem, biorąc pod uwagę znakomity występ na igrzyskach w Tokio.
Na początku było to dla mnie przykre zderzenie z rzeczywistością. Były smutek, płacz. Potrzebowałam czasu, żeby to w sobie przerobić. Nie wiem, czym trener się kierował, podejmując taką decyzję, nie usłyszałam od niego wyjaśnienia. Zaskoczyło mnie to tym bardziej, że prezentowałam naprawdę wysoki poziom. Z biegiem czasu zaczęłam inaczej do tego podchodzić. Traktuję to jako kolejne doświadczenie. Może potrzebowałam odpoczynku? Cieszę się, że tak się to potoczyło. Teraz opowiadam o tym z uśmiechem, ale wtedy nie było mi łatwo.
Helena Wiśniewska Urodzona 18 kwietnia 1999 r. w Bydgoszczy. Kajakarka, brązowa medalistka olimpijska z Tokio w rywalizacji czwórek na 500 m. Na wielkiej międzynarodowej imprezie zadebiutowała w 2018 r. Wywalczyła wówczas brązowy medal mistrzostw świata w czwórce na 500 m. Powtórzyła to osiągnięcie w roku następnym. W tej samej konkurencji w 2019 r. stanęła na najniższym stopniu podium igrzysk europejskich. W 2021 r. po raz pierwszy wystąpiła na igrzyskach olimpijskich. W Tokio zdobyła brązowy medal w wyścigu czwórek na 500 m. Po powrocie z igrzysk została odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. W 2022 r. zawodniczka Zawiszy Bydgoszcz zdobyła dwa tytuły mistrzyni świata do lat 23. Triumfowała na dystansie 500 m zarówno w jedynce, jak i w czwórce. Zwyciężyła też w obu tych konkurencjach na mistrzostwach Europy w tej kategorii wiekowej. Wywalczyła również trzy złote medale akademickich mistrzostw świata: w jedynce (na 200 i 500 m) oraz w czwórce (na 500 m). |
W jaki sposób poradziła sobie pani z tą sytuacją?
Bardzo pomogła mi rodzina. Najbliżsi zawsze we mnie wierzyli, motywowali, starali się urozmaicić mi wolny czas. Chodziłam z rodzeństwem na ściankę wspinaczkową, ścigaliśmy się na gokartach. Musiałam znaleźć odskocznię od kajaków, żeby zatęsknić za pływaniem. Na młodzieżowe mistrzostwa Europy jechałam już odmieniona. Zdobyłam pierwszy złoty medal na jedynce w biegu na 500 m. Różnica między mną a koleżanką, która dopłynęła druga, była widoczna gołym okiem. Na czwórce też wywalczyłam złoto. Z mistrzostw świata ponownie przywiozłam złoto na jedynce i czwórce. Ten sezon był dla mnie niesamowity. To mnie zbudowało. Stąpam twardo po ziemi, znam swoją wartość, zyskałam pewność siebie, która daje mi motywację i chęć, by pływać jeszcze szybciej.
Te wszystkie sukcesy to sygnał dla trenera Tomasza Kryka, że nie zamierza pani odpuszczać miejsca w kadrze seniorskiej i wyjazdu do Paryża?
Oczywiście, że nie odpuszczam. Będę walczyć! Mam duże ambicje. Człowiek musi mierzyć wysoko.
Cztery lata przed igrzyskami w Tokio nie wierzyła pani, że w nich wystartuje. Mówiła pani co prawda, że powalczy o wyjazd, lecz bardziej nastawiała się pani na Paryż.
Miałam w głowie myśl, że fajnie by było, gdybym pojechała na olimpiadę jako młoda zawodniczka – miałam wtedy 22 lata. To by była niezła historia: zacząć dorosłe życie w taki sposób. A gdyby tak jeszcze przywieźć medal! Chciałam, ale nie przypuszczałam, że to się może wydarzyć. Na mistrzostwach świata w Portugalii w 2019 r. zdobyłyśmy z Karoliną Nają, Anną Puławską i Katarzyną Kołodziejczyk brązowy medal na 500 m i kwalifikację na igrzyska olimpijskie. Już wówczas pojawiały się głosy: „Hela, może pojedziesz za rok na igrzyska!”. Odpowiadałam: „Dziękuję, że we mnie wierzysz”, ale nie sądziłam, że tak się naprawdę stanie. W kwietniu odbyły się eliminacje w Polsce, na których całkiem dobrze wypadłam. Ścigałam się z dziewczynami w czubie, odstępy między nami były niewielkie. Wtedy pomyślałam: „No dobra, czemu by nie dać z siebie wszystkiego i nie powalczyć? Może pojadę na te igrzyska?”. Zaczęłam w to wierzyć.
W kajakarstwie kwalifikacje olimpijskie są przypisane do łodzi, a nie do konkretnych osób, które wywalczyły awans. Czy te zasady nie są trochę niesprawiedliwe?
Kwalifikacje nie dają stuprocentowej gwarancji, że osoba, która zdobyła awans, będzie reprezentowała swój kraj na olimpiadzie. Myślę, że gdyby były przypisane do nazwiska, a nie do łodzi, zawodnik mógłby trenować i walczyć o jak najlepszą formę ze spokojną głową. Ja bym tak zrobiła: zasuwałabym cały czas, tylko z większym luzem psychicznym i swobodą. Ale może są zawodnicy, którzy w tej sytuacji osiedliby na laurach?
Płynnie przeszła pani z juniorek do światowej czołówki seniorek – co nie jest tak oczywiste i chyba nieczęsto się zdarza.
Przeważnie z juniora wskakuje się do młodzieżówki, a dopiero z sekcji młodzieżowej, po trzech latach, przechodzi się do kadry seniorskiej. Może mało skromnie to zabrzmi, ale reprezentowałam na tyle wysoki poziom, że załapałam się od razu na mistrzostwa świata seniorów. Dało mi to pozytywnego kopa. Musiałam co prawda przejść przyspieszony kurs dorastania, bo wyszłam z juniorów i od razu ścigałam się ze starszymi dziewczynami, a nie było łatwo dotrzymać im kroku. Jednak wiele mi to dało. Wcześniej do różnych spraw podchodziłam mniej dojrzale. Teraz szybciej wyciągam wnioski i każde zdarzenie traktuję jako lekcję.
Olimpijską rywalizację w Tokio rozpoczęła pani od sprintu na 200 m, w którym dotarła pani do ćwierćfinału. Było rozczarowanie?
Nie spodziewałam się, że trener wystawi mnie do biegu w jedynce na 200 m. Ale podeszłam do tego zadaniowo. Igrzyska to najważniejsze zawody dla sportowca.
Pomyślałam, że nie będzie źle, jeśli przed wyścigiem w czwórce zrobię sobie takie olimpijskie przetarcie. Nie lekceważyłam tego startu, chciałam popłynąć jak najlepiej, lecz nie byłam wystarczająco szybka, żeby walczyć o medal z najlepszymi na świecie kajakarkami.
W czwórce na 500 m przedbieg i półfinał popłynęłyście koncertowo. Wiedziała pani już wtedy, że ten pierwszy, historyczny medal będzie wasz?
Nie mówiłam tego przed startem, bo lepiej nie zapeszać, ale w głębi duszy czułam, że to czwarte miejsce zostanie w końcu przełamane. Już sama możliwość występu w Tokio była dla mnie spełnieniem marzeń. Nie czułam presji. Stresowałam się mniej niż przed eliminacjami krajowymi czy mistrzostwami Polski. Miałam w sobie spokój i nie mogłam doczekać się startu. Wiedziałam, że będzie dobrze. Cały czas wspierałyśmy się z dziewczynami. Nie było ciśnienia, że musimy coś zrobić – po prostu chciałyśmy dać z siebie wszystko. Z takim nastawieniem odpłynęłyśmy od pomostu.
Początkowo płynęłyście poza czołową trójką. Ostatecznie wyprzedziłyście Nowozelandki ze szlakową Lisą Carrington, która zdobyła trzy złote medale w Tokio. Węgierki i Białorusinki dopłynęły do mety przed wami.
Białorusinki to najmocniejsze rywalki, reprezentują wysoki poziom sportowy. Nowozelandki też są świetne. To światowa czołówka. Brązowy medal wywalczony w rywalizacji z takimi zawodniczkami tym bardziej cieszy. Pamiętam, że kiedy dopłynęłyśmy do mety, pomyślałam: „O Boże, tylko nie czwarte miejsce”. Patrzę na tablicę wyników – i jest! Polska na trzecim miejscu! Zamurowało mnie. Większość sportowców może jedynie pomarzyć, żeby być na igrzyskach, a ja przyjadę do Polski z medalem! To niesamowite uczucie, że właśnie ja napisałam tę historię. Mam nadzieję, że to zostanie w pamięci ludzi. I że będziemy z dziewczynami ten świetny wynik powtarzać. Może nawet w Paryżu będzie lepszy?
Do Tokio miała jechać pani klubowa koleżanka Katarzyna Kołodziejczyk, z którą pływa pani w czwórce. Niestety złamała rękę. W ostatniej chwili do składu dołączyła Justyna Iskrzycka. Czy dla pani to była trudna zmiana?
W jakiś sposób na pewno. Miałyśmy tę czwórkę opływaną, byłyśmy do siebie przyzwyczajone, znałyśmy swoje wady, zalety, wiedziałyśmy, kiedy możemy przyspieszyć, kiedy zwolnić. To, że Kasia nie pojedzie, było dla mnie trudne, bo w życiu prywatnym też jesteśmy przyjaciółkami. Wspierałyśmy się wzajemnie w tej trudnej sytuacji.
Gdy dowiedziałyśmy się o zmianie w czwórce, starałyśmy się spędzać w nowym składzie jak najwięcej czasu, żeby lepiej się poznać, dotrzeć i popłynąć dobry wyścig. Justyna jest bardzo elastyczna, potrafiła się dostosować. Każda z nas reprezentuje wysoki poziom sportowy. To była kwestia szczegółów, które musiałyśmy dopracować, by zgrać się ze sobą.
Pływając w czwórce, należy odłożyć na bok indywidualne ambicje?
Jest jedna łódka, a w niej cztery osoby o różnych charakterach i temperamentach. Żeby osiągnąć cel, musimy stworzyć jedność, być prawdziwą, zgraną drużyną, darzyć się sympatią. Nie ma tak, że któraś z nas jest ważniejsza. W osadzie siedzą cztery zawodniczki, cztery najmocniejsze.
Mówią o was „Atomówki Kryka”.
Faktycznie mamy cechy Atomówek, bo każda z nas jest waleczna i odważna. Fajnie, że taka nazwa poszła w świat.
Zdradzi pani, czym w waszym przypadku jest tajemniczy składnik X, który dziewczynkom stworzonym z „cukru, słodkości i różnych śliczności” przydawał nadludzkiej mocy?
Mamy w sobie potrzebę rywalizacji i chęć zdobywania jak najlepszych wyników. To nam daje napęd do działania. Motywacja i wiara w siebie, dążenie do celu mimo przeszkód – to klucz do sukcesu.
Pandemia zaburzyła przygotowania do sportowych zmagań: igrzyska przesunięto o rok. Jakie to miało znaczenie dla pani?
Zdecydowanie wyszło mi to na dobre. Nie wiem, czy będąc młodszą zawodniczką, umiałabym podejść tak dojrzale do tego wszystkiego. Zauważałam u siebie duże zmiany. Ten dodatkowy rok sprawił, że poczułam się ważna, pewniejsza siebie, bardziej świadoma tego, co robię. Wiedziałam, o co walczymy.
Jakie wspomnienia przywiozła pani z Tokio?
Jeszcze przed igrzyskami miałyśmy zgrupowanie w hotelu w Enie. Organizatorzy stworzyli niesamowitą, domową atmosferę. Wszędzie znajdowałyśmy motywujące napisy: „Powodzenia, Polsko”. To było świetne. Pokazali nam swoje kulinarne zakątki, starali się urozmaicić czas wolny. Te dwa tygodnie przed zawodami dały mi spokój i swobodę. Do wioski olimpijskiej jechałam zmotywowana, gotowa dać z siebie wszystko i w końcu się zmęczyć. Mimo pandemii poczułam magię igrzysk: wysokie budynki, mnóstwo flag, sportowcy z całego świata, duża stołówka, na której się spotykaliśmy… To było nasze święto. Razem z dziewczynami brałyśmy udział w ceremonii zamknięcia igrzysk. Stałam przy zniczu olimpijskim, trochę sobie potańczyliśmy. Miło wspominam ten czas.
8 sierpnia 2021 r., czyli w dniu zamknięcia igrzysk, zmarł Stefan Kapłaniak, trzykrotny olimpijczyk, zdobywca brązowego medalu w Rzymie w 1960 r. Był legendą polskiego kajakarstwa. Przepłynął Dunajec pod prąd: 118 km z Nowego Sącza do Nowego Targu w pięć dni, po 10 godzin dziennie bez odkładania wioseł.
Słyszałam o tym. Prąd może się wydawać mały, ale to bardzo duży wysiłek, ciężko się wiosłuje, bo łódka płynie wolniej. Trzeba pracować dwa razy mocniej i dwa razy szybciej. Ani na chwilę nie można przestać wiosłować, bo wtedy łódka zaczyna się cofać. To wielki wyczyn.
Kapłaniak miał predyspozycje do uprawiania tego sportu: świetną kondycję, żelazną dyscyplinę i odwagę, by zmagać się z prądami Dunajca. Jakie poza tym cechy powinien mieć dobry kajakarz?
Ambicja, odwaga i wiara w siebie – to najważniejsze. A także rozumienie swojego ciała, sumienność i trenowanie zgodnie z wytycznymi trenera, zaufanie do niego. Oraz skromność: nie można popaść w samozachwyt, twierdzić, że się jest najlepszym i tak już zostanie. Trzeba pamiętać o tym, że są inni sportowcy, którzy też cały czas ciężko trenują.
Na rodzinnej działce w Białych Błotach pani sukces fetowało blisko 60 osób. To musiała być niezła impreza!
Kiedy wróciłam z igrzysk, mama zadzwoniła, żebym przyjechała na działkę. Odpowiedziałam: „Dobrze, mamusiu, usiądziemy, zjemy obiad, wypijemy kawę”. Przyjechałam – a tam wszyscy sąsiedzi, telewizja, mnóstwo ludzi. Zjechała się cała rodzina, nawet osoby, których bym się nie spodziewała, przyjechały z drugiego końca Polski, żeby się przywitać i mi pogratulować. Sprawiło mi to ogromną radość. Tata później opowiadał, że mama się martwiła: „Ojej, Helenka mówiła, że nie chce, żeby było hucznie, a ja zaprosiłam tylu ludzi!”. Ale już nie miała wyjścia, nie wygoniła gości (śmiech).
W jednym z wywiadów opowiadała pani: „Na «dzień dobry» utopiłam dwie łódki, a wywrotek było co nie miara”. Piękny początek kariery…
Bo ja wcale nie chciałam trenować kajakarstwa! Nie miałam ochoty się moczyć, nie lubiłam, kiedy było mi zimno. Uważałam, że taki sport to nie dla mnie. Ale przyjaciółka spakowała mi torbę i powiedziała: „Helenka, idziemy na trening”. Poszłam, bardzo niezadowolona z jej wybryku. Parę razy popływałam. Pamiętam do dziś, jak utopiłam łódkę. Trener Michał Ruczyński – bo to właśnie on był świadkiem moich wywrotek i topienia kajaków – był na mnie taki zły, że aż trzasnął rękami o motorówkę z komentarzem: „Jakbyśmy mieli za dużo kajaków w klubie!”. Zrobiło mi się smutno. A tydzień później utopiłam kolejną łódkę.
Nie udało się jej uratować?
Niestety nie. Utopiłam ją na amen. Przyjechał nurek, ale nie dał rady jej wyciągnąć, bo była zbyt głęboko. Mnie nic się nie stało, miałam kamizelkę ratunkową. No ale nie obróciłam kajaka, a on nie miał wyporności i automatycznie poszedł na dno. Za drugim razem trener już nawet nie komentował. Nie miał do mnie siły. Biorąc mnie na motorówkę, powiedział tylko: „Wsiadaj”. Spływaliśmy na Brdyujście, gdzie było zorganizowane spotkanie przy grillu. Trener przez chwilę nie miał humoru, potem mu przeszło. Do dziś to wspominamy i się z tego śmiejemy.
Mimo trudnych początków została pani w kajakach.
Przekonały mnie pierwsze sukcesy i fajna atmosfera. Z dziewczynami i chłopakami z grupy spotykaliśmy się po treningu, graliśmy w piłkę nożną, organizowaliśmy ogniska, grille. Trener był super. Cała ta otoczka wokół kajaków sprawiła, że zostałam. Później przyszły zawody. Na pierwszych mistrzostwach Polski zajęłam dziewiąte miejsce w biegu na 2 km. Trenera zaskoczyło to, że tak ładnie popłynęłam. Na kolejnych krajowych mistrzostwach byłam druga. Zaczęły się medale. Sukcesy mnie napędzały, chciałam być coraz lepsza. Mam w sobie gen rywalizacji. Nieważne, czy gram rekreacyjnie w squasha, czy w cokolwiek innego – zawsze chcę wygrać. I tak zostawałam do kolejnych zawodów, i kolejnych. Aż do igrzysk olimpijskich.
Kiedy pani pomyślała, że kajaki mogą stać się sposobem na życie?
Długo byłam przekonana, że to tylko przygoda. W liceum pierwszy raz pomyślałam, że mogłabym postawić wszystko na jedną kartę i zobaczyć, co przyniesie przyszłość. Postanowiłam podejść do tego na poważnie. Teraz myślę, że kajaki będą moim zajęciem na najbliższe kilka lat. Jestem ostrożna. Sport może się skończyć w każdej chwili nieszczęśliwą kontuzją. Oby tak się nie stało.
Rodzice nie mieli nic przeciw temu, żeby pani trenowała wyczynowo?
Gdy byłam młodsza, chciałam zostać harcerką, ale mama powiedziała: „Nie, nie, bo będzie ci za ciężko”. Do dzisiaj się śmieję, że nie mogłam być harcerką, a kajakarstwo jest okej. Na początku, gdy zaczynałam trenować, tata mówił: „Zaraz ci się znudzi, będziesz chciała szukać nowej szkoły”. Wcześniej grałam w piłkę nożną, w koszykówkę, skakałam wzwyż. Faktycznie co chwilę coś zmieniałam. Sport od zawsze był w mojej rodzinie, każdy coś trenował. Mama w młodości biegała, skakała przez płotki. Czterej bracia trenowali sztuki walki, chodzili na siłownię. Siostra była wioślarką. Namawiała mnie na zmianę dyscypliny, ale nie dałam się przekonać. Denerwowało mnie, że wioślarze pływają tyłem – ja wolałam przodem, bo chciałam widzieć metę.
Z Bydgoszczy, w której pani mieszka, pochodzi Beata Mikołajczyk-Rosolska, trzykrotna medalistka olimpijska. Na początku kariery nie lubiła zmian, trudno ją było przekonać do nowych technik treningowych.
Ja jestem otwarta i cieszę się, gdy pojawia się coś nowego. Uważam, że dodatkowe bodźce mogą tylko pomóc. Kiedy robi się w kółko to samo, ćwiczenia przestają przynosić efekty, bo organizm się przyzwyczaja. A nowe czynniki zawsze go pobudzają. Nie lubię okresu zimowego, bo nie lubię biegać na nartach. Ale muszę – i już chcę – się z nimi zaprzyjaźnić. Czerpię radość z tego, co robię.
Sport wymaga wielu poświęceń. Życie na walizkach nie jest łatwe. Na zgrupowaniach tęskni pani za bliskimi?
Śmiało mogę powiedzieć, że poza domem spędzam 300 dni w roku. Przyjeżdżam tylko po to, żeby przepakować walizki, przeprać ubrania. Brakuje mi czasu z rodziną. Tęsknię za domem, bo jestem rodzinną osobą. Ale mam marzenia, o które chcę walczyć. Moi bliscy rozumieją to i cieszą się, że choć przez chwilę możemy być razem. Dzięki temu, że we mnie wierzą, jest mi łatwiej. Kiedy jestem na obozie, łączymy się przez internet i rozmawiamy. A gdy wracam ze zgrupowania, mama pyta: „Córeczko, co ci przygotować jutro na obiadek?”. Mam pełne menu do wyboru. Kiedyś często prosiłam o pałeczki z kurczaka w pepsi, pieczone w piekarniku. To tajemny przepis mojej mamy. Teraz najczęściej wybieram łososia gotowanego z warzywami, ziemniaczkami. Kiedy wracam do Polski, to już czekam na te ziemniaczki. Tęsknię za domowym, typowo polskim jedzonkiem.
Czego nauczył panią sport?
Wytrwałości, stawiania sobie celu i dążenia do niego. Tego, że wszystkie problemy, które napotykamy w życiu prywatnym, da się rozwiązać. Trzeba jedynie poszukać alternatywy, innego wyjścia, a nie siedzieć i załamywać ręce.
Mikołajczyk-Rosolska jakiś czas temu zakończyła przygodę ze sportem. W jednym z wywiadów mówiła, że każdego dnia odczuwała presję: „Nakładałam ją sama na siebie, nakładali ją inni. Chęć wygrywania sama w sobie jest stresująca. Teraz moje życie to taki high life”. Pani też tak to odbiera?
Chcę być lepsza każdego dnia, poprawiać swoje wyniki – ale nic na siłę, bez presji. Współpracuję z psychologiem i wiem, że niczego nie muszę. Po prostu chcę. Ludzie dookoła mówili: „Jedziesz na olimpiadę, przywieź medal”. Odpowiadałam:
„Dam z siebie wszystko, będę walczyć. A czy się uda, zobaczymy, zależy od formy, jaką będę prezentować danego dnia”. Miewam chwile zwątpienia, bo to ciężki sport. Często wyjeżdżam, a gdy wracam, nie mam dla nikogo czasu, nie mogę ułożyć sobie życia prywatnego. Jednak mam to szczęście, że otaczam się fantastycznymi ludźmi, wspaniałą rodziną, którą kocham. Bliscy dodają mi otuchy. Mam ogromne wsparcie, dzięki czemu jestem w stanie walczyć i dalej marzyć. Teraz stawiam na sport, ale później będę odpoczywać i nadrabiać stracony czas ze znajomymi.
Mimo olimpijskich medali nie jesteście rozpoznawalne. Chciałaby pani, żeby w mediach było o was głośniej? Czy taka cisza ma swoje plusy?
Z jednej strony to trochę niesprawiedliwe, i nawet nie chodzi mi o nas, lecz o całą dyscyplinę. Chciałabym, żeby dzieci, które zaczynają trenować, mogły wiązać z tym swoją przyszłość. Z drugiej strony dzięki tej ciszy możemy się w spokoju przygotowywać, skupić na swojej pracy i zdobywać medale. Byłoby miło, gdyby mnie ktoś rozpoznał na ulicy, ale mogę bez tego żyć. Nie potrzebuję rozgłosu. Chciałabym tylko, żeby kajaki stały się bardziej popularne i żeby ludzie wiedzieli, że kajakarstwo to przodem, a wioślarstwo – tyłem. Wierzę, że to przyjdzie z czasem.
Studiuje pani w Wyższej Szkole Gospodarki w Bydgoszczy, na kierunku wychowanie fizyczne. Wiąże pani z tym swoją przyszłość?
Sport sportem, ale wykształcenie trzeba mieć. Chciałabym się obronić, zrobić magisterkę. Ale po zakończeniu kariery planuję iść w stronę kryminalistyki, kryminologii. Chciałabym rozwijać swoją drugą półkulę. Interesują mnie odciski palców, wypadki, techniki badawcze. Lubię kryminały – książki, filmy, dokumenty o takiej tematyce. Myślę, że to byłoby dla mnie ciekawe. Trenerką mogłabym się zająć dorywczo.
Karolina Naja, z którą wywalczyła pani brąz, powiedziała: „To nie medale, a historia, jaką tworzymy my, sportowcy, jest piękna. Medale to tylko wisienka na torcie”. Rosolska mówiła zaś: „Trenowałam nie dla sławy, ale dla medali, dla wybitnych osiągnięć sportowych”. A co pcha do działania panią?
Medal to nagroda za naszą pracę i wysiłek. Jednak najważniejsza jest droga, którą przechodzimy, by go zdobyć: kręta, często prowadząca przez łzy i nie zawsze zwieńczona sukcesem. Ale nawet wtedy wnosi do naszego życia coś wartościowego, pozostawia cenne wspomnienia. Doświadczamy zdarzeń, które budują nas jako sportowców i ludzi.
Dla mnie to był wspaniały sezon. I chociaż mistrzem jest się danego roku, to cały czas mam tę radość w sobie i nie chcę jej gasić. Chcę się cieszyć tym wszystkim, co zdobyłam, bo to mnie motywuje i daje siłę do podejmowania kolejnych wyzwań.