W styczniu 2022 r., czyli tuż przed igrzyskami w Pekinie, wywalczył pan mistrzostwo Europy w Heerenveen w biegu na 500 m i brązowy medal w sprincie drużynowym. To tym większy sukces, że dla Holendrów łyżwiarstwo szybkie jest sportem narodowym – mają hokejowe tradycje i nieporównanie lepszą infrastrukturę niż my.
Nieczęsto się zdarza, że wygrywamy z Holendrami na ich najważniejszym obiekcie. Ścigam się z tymi chłopakami od młodzieńczych lat i zawsze byłem dwa, trzy kroki za nimi. Dlatego kiedy udało mi się wygrać o tę jedną setną sekundy – mimo że w ogólnej klasyfikacji byliśmy niżej – to był dla mnie ogromny sukces. Cały świat chce z nimi wygrywać i może właśnie przyszedł czas na nas. Przed startem cieszyłem się, że nie ma kibiców, bo nie czułem tak dużej presji. Ale po wygranej żałowałem, że hala nie była pełna. Zwycięstwo z Holendrami na oczach ich kibiców byłoby czymś wyjątkowym. To bardzo świadoma publiczność, wiedzą, kiedy komuś uda się zrobić coś wielkiego. Potrafiliby docenić mój sukces, chociaż nie jestem ich rodakiem.
Jak pan fetował zwycięstwo?
Nie miałem czasu na świętowanie. Wiedziałem, że to tylko przystanek w drodze do najważniejszego punktu sezonu. Za moment miały być igrzyska, więc byłem maksymalne skupiony. Jeśli ktoś oglądał ceremonię dekoracji, to widział, że nie zareagowałem zbyt energicznie. To dlatego, że w głowie miałem zakodowane, żeby jeszcze się nie rozluźniać, nie relaksować.
Cała moja rodzina gorąco mi kibicuje, śledzi moje zmagania, ogląda relacje z zawodów. Po tych mistrzostwach wysyłali mi filmik, jak stoję na podium i słucham Mazurka Dąbrowskiego, a w tle płaczą ciocie i babcie, wzruszone moim zwycięstwem. Dopiero po jego obejrzeniu dotarło do mnie, że zrobiłem wielką rzecz.
Piotr Michalski Urodzony 27 lipca 1994 r. w Sanoku. Panczenista, czwarty (na dystansie 1000 m) i piąty (na 500 m) zawodnik igrzysk olimpijskich w Pekinie (2022). Indywidualny mistrz Europy na dystansach w łyżwiarstwie szybkim (na 500 m) z 2022 r. Pierwsze sukcesy międzynarodowe osiągnął w sezonie 2013/2014, zajmując drugie miejsce w Pucharze Świata juniorów na dystansach 500 i 1000 m. W 2014 r. wywalczył srebrny medal akademickich mistrzostw świata. Debiut na zimowych igrzyskach olimpijskich Piotr Michalski zaliczył w 2018 r. w Pjongczangu. Zajął tam 31. miejsce na 500 m i 33. na 1000 m. W tym samym roku zdobył dwa brązowe medale mistrzostw Europy w sprincie drużynowym – zarówno w zawodach w wieloboju, jak i w czempionacie Starego Kontynentu na dystansach. W rozegranych w styczniu 2022 r. mistrzostwach Europy na dystansach wywalczył dwa medale: złoty indywidualnie na 500 m oraz brązowy w sprincie drużynowym. W lutym dwukrotnie był bliski sięgnięcia po medale olimpijskie na zimowych igrzyskach w Pekinie. Na dystansie 500 m uplasował się na piątej pozycji, a do miejsca na podium zabrakło mu 0,02 sek. Z kolei na 1000 m zajął czwartą lokatę, tracąc do brązowego medalisty 0,08 sek. 20 lutego 2022 r. Piotr Michalski pełnił funkcję chorążego reprezentacji Polski podczas ceremonii zamknięcia zimowych igrzysk olimpijskich w Pekinie. |
Dla takich kibiców warto się starać i wylewać pot na treningach.
Tata jest odpowiedzialny za rozsyłanie informacji po rodzinie: gdzie i kiedy Piotrek startuje, na którym kanale można go zobaczyć. To miłe, że dostarczam im pozytywnych emocji. Cieszę się, że mogę im w końcu wynagrodzić moje wieczne nieobecności na rodzinnych uroczystościach.
Dla sportowca to dobrze, że ma zaangażowaną rodzinę. Norweski biathlonista Sturla Lægreid na swojej koszulce startowej w miejscu przeznaczonym dla sponsorów wpisał „wujek i ciocia”. Pan, zdaje się, także nie ma sponsora?
Należę do klubu AZS Katowice, który w miarę możliwości mi pomaga, dzięki wynikom z poprzedniego sezonu załapałem się też na stypendium z Ministerstwa Sportu – i to w zasadzie moje jedyne dochody. Czekam spokojnie, aż ktoś łaskawym okiem spojrzy na moje osiągnięcia i uzna, że warto wejść ze mną we współpracę. Dopóki mieszkałem w domu, było dużo łatwiej – nie musiałem płacić za mieszkanie, jedzenie, to wszystko miałem zapewnione. Jednak przychodzi taki moment w życiu, że człowiek chce się usamodzielnić. Przez wiele lat nie było łatwo, ale jakoś sobie radziłem. Narzeczona przejęła więcej obowiązków, jeśli chodzi o opłaty. Wierzyłem, że w końcu będę mógł spokojnie trenować i nie przejmować się finansami. Teraz chyba nadszedł taki właśnie czas, choć zawsze mam w głowie pytanie: czy to mój pierwszy dobry sezon, czy ostatni? Liczę, że uda mi się zdobyć sponsora na okres, który pozostał do igrzysk. Spokojnie trenuję, czuję się świetnie, a formę mam jeszcze lepszą niż w zeszłym roku.
Program Team100 pozwolił panu złapać oddech finansowy?
Można powiedzieć, że ten program uratował moją karierę. Na pewno przyczynił się do tego, że zostałem w sporcie, bo miałem już moment zwątpienia. To, że mogłem dostać zwrot pieniędzy za wydatki albo zapłacić za sprzęt sportowy, było dużym ułatwieniem i zwróciło się w postaci dobrych wyników. Team100 okazał się strzałem w dziesiątkę. Skorzystałem na tym programie nie tylko ja, ale też wielu innych sportowców.
Na igrzyska w Pekinie jechał pan jako mistrz Europy, z szansą na bardzo dobry wynik. Zajął pan piąte miejsce na dystansie 500 m i czwarte na 1000 m. Do podium zabrakło odpowiednio 0,03 i 0,08 sek. Medal był tak blisko!
Kiedy już emocje opadły, sezon się skończył i tak sobie leżałem w domu, myślałem: „Kurczę, dlaczego to nie ja byłem tym szczęściarzem, o parę setnych sekundy szybszym? Leżałbym teraz z dwoma medalami na szyi”. Ale taki jest sport – ktoś musiał być czwarty, ktoś piąty. To uroki sprintu, że walczymy o setne sekundy. Staram się spojrzeć na to bardziej optymistycznie, włączyć pozytywne myślenie. Wiem, które miejsca zajmowałem przed sezonem i w jego trakcie. Mimo dobrych biegów apetyt na medal na 500 m włączył się dopiero po mistrzostwach Europy. Na 1000 m byłem czwarty i to był bieg życia. Do dziś trener mówi, że nie wie, jak to zrobiłem. Ja też nie wiem. Włożyłem całą moją ambicję w lód. Co pokazuje, że jeśli się chce i zdrowie dopisuje, to wyniki są kwestią czasu.
Czy miał pan w Pekinie jakąś strategię? A może po prostu liczy się prędkość?
Bieg na 1000 m to była pełna improwizacja. Wymyśliłem sobie, że muszę go przejechać żywszym rytmem niż zwykle, bo mam tendencję do przeciągania kroków. Im szybciej się macha nogami, tym pozycja jest wyższa, a my chcemy jechać jak najbliżej lodu. Znalazłem idealny kompromis, który dał mi czwarte miejsce. W biegu na 500 m każdy ma taką samą taktykę, czyli pełna moc i oby jak najmniej błędów.
To jest finisz od startu. Po strzale każdy krok musi być nie tyle przemyślany, bo tutaj nie ma czasu na myślenie, ile w punkt. Cały przejazd musi być doskonały. Wystarczy jeden mały błąd i można się pożegnać z podium. Moje biegi są coraz solidniejsze, robię coraz mniej błędów. Ale każdy zawodnik znajdzie u siebie coś, co mu się nie podoba. Zawsze jest pole do poprawy. O tę poprawę, o te setne sekundy walczymy cały rok na treningach.
Nigdy wcześniej żaden polski panczenista nie zajął na igrzyskach tak dobrego miejsca w sprincie. Pod koniec wyścigu zachwiał się pan delikatnie na wirażu. Gdyby nie to, byłby brąz?
Być może. Gdybym naprawdę świetnie przejechał pierwsze 100 m, które otwierają bieg – bo tu widzę potencjał do poprawy, wyraźnie mogłem pojechać szybciej – wtedy mówilibyśmy nawet o srebrnym medalu. Złoto mimo wszystko było za daleko. Niestety błędy techniczne się zdarzają. Płoza ma dwie krawędzie i jedynie milimetr grubości. Z tego milimetra do naszej głowy idą wszystkie informacje i trzeba to na bieżąco mocno kontrolować. Czasem złapie się złą krawędź płozy albo łyżwa gdzieś ucieknie – nie położy się jej równo, tylko najpierw czubkiem albo piętą, i to wystarczy do zachwiania pozycji. Jeździmy w bardzo mocnym napięciu mięśniowym. Pracuje całe ciało, nie wyłącznie nogi, dlatego jeśli źle położy się łyżwę, traci się równowagę. To widać na nagraniu z biegu: na ostatnim łuku na 500 m musiałem się ratować zrzuceniem ręki. A to są te setne sekundy, których później brakuje na mecie.
Płoza ma milimetr szerokości, a pan wie, którą krawędzią jedzie po lodzie?
Tak. Jak się jest łyżwiarzem, nie tak trudno to rozróżnić, wyczuć. To tak, jakby obciąć kawałek podeszwy w bucie pod kątem – stopa od razu inaczej się układa, wiadomo, że coś jest nie tak. Tutaj jest podobnie, lecz w wersji ekstremalnej. Potrafimy też wyczuć, kiedy płoza nie jest ostra, nie tylko wtedy, kiedy skrobiemy nią lód, ale nawet gdy łyżwa sunie w poślizgu prosto po torze. Lata treningów i doświadczenia pozwalają nabyć tę umiejętność i mnie się to dość dobrze udaje. Dogaduję się ze sprzętem, a to ważne. Płozy są lekko wygięte w łuk, krawędź, która dotyka lodu, również nie jest płaska, ma kształt kołyski. To się wszystko mierzy, wyprowadza. Mamy człowieka od sprzętu, który się tym zajmuje.
Lód też należy wcześniej odpowiednio przygotować. Czasem jest zbyt miękki, kruchy albo odwrotnie: zbyt twardy i płoza nie chce się wrzynać. Musi być idealny kompromis, żeby płoza wchodziła w lód, lecz w nim nie tonęła. Zgodnie z tradycją podczas igrzysk odpowiadają za to ludzie, którzy dbają o tor w Calgary. Zawsze stają na wysokości zadania i tor jest naprawdę świetny. W Pekinie bardzo dobrze mi się jechało.
Dawniej nie było sztucznych torów, trenowano na zamarzniętych jeziorach. Należący do światowej czołówki łyżwiarzy Janusz Kalbarczyk, olimpijczyk z Garmisch-Partenkirchen z 1936 r., wspominał: „Już 20 listopada stawiałem kroki na lodzie straszliwie trzeszczącym, nawet uginającym się pod ciężarem łyżwiarza”.
Nie wiem, czybym się odważył na jeziorze. Ale w Holandii była okazja, żeby przejechać się po zamarzniętych kanałach. To z nich wywodzi się tam tradycja łyżwiarstwa. Dziś pogoda rzadko na to pozwala, a wtedy akurat złapał mróz i pojawiły się tłumy łyżwiarzy. Na początku łapałem się za głowę: „Jak tak można? Przecież to dopiero co zamarzło!”. Paru naszych reprezentantów spróbowało, mówili, że wrażenia są super. Mnie się niestety nie udało – skończyłem zawody tak późno, że słońce zachodziło, dlatego nie wszedłem już na lód. Później żałowałem. Ale może jeszcze będę miał okazję?
Jeśli chodzi o naturalne lodowiska, to pamiętam swoje początki w Sanoku. Mam trochę doświadczenia z naturalnego lodu, namiastkę oldskulowego łyżwiarstwa.
Igrzyska to najważniejsza impreza w życiu sportowca. Nie wszyscy radzą sobie z presją. Denerwuje się pan na starcie? Czy raczej zachowuje pan spokój?
W ostatnim sezonie postanowiłem sobie, że każdy start będę traktował tak samo, każdy będzie równie ważny. Nie chciałbym się bać czegoś, co robię już prawie 18 lat. Igrzyska to ten sam dystans, ci sami rywale, ta sama robota do zrobienia. Najlepsi zawodnicy z czołówki jeżdżą niemal identycznie, dlatego tak dużą rolę odgrywa mentalne przygotowanie, to, kto będzie potrafił zachować spokój. Musiałem trochę oszukać samego siebie, bo myślenie o tym, że to jedyna szansa na cztery lata, byłoby przytłaczające. Trzeba trochę odpuścić, nie spinać się, zaufać sobie, że się potrafi.
Nie mogę powiedzieć, że się nie denerwowałem, bo na starcie był stres. Ale cała otoczka igrzysk nie robiła już na mnie takiego wrażenia. Przez cały rok otaczałem się kółkami olimpijskimi, żeby się z nimi oswoić. Wrzuciłem je nawet na tapetę w telefonie. Nic tak jednak nie buduje pewności siebie jak sukces. Miałem kilka bardzo dobrych startów. Po wygranych mistrzostwach Europy wiedziałem, że nie celuję w dziesiątkę, tylko w pierwszą trójkę, i chcę ten medal na 500 m przywieźć. Bieg na 1000 m to była wisienka na torcie, zupełnie się nie spodziewałem swojego wyniku.
Atmosfera w Pekinie nie sprzyjała sportowym zmaganiom. Z powodu pozytywnego testu na COVID-19 pańska narzeczona, Natalia Maliszewska, nie mogła wystartować w swoim biegu.
To były długie, nieprzespane noce, spędzone na szukaniu jakichkolwiek informacji w internecie. Wiem, że wszyscy, którzy byli w stanie zrobić cokolwiek, stanęli na głowie, żeby to odkręcić. Prawie się udało. Natalia musiała jednak wrócić na izolację. Długo próbowałem się oszukiwać, że będzie dobrze. Chyba każdy do końca miał nadzieję, bo bardzo liczyliśmy na jej medal. Treningi na torze były dla mnie jedynymi momentami odpoczynku od tego, co się działo. Złe myśli odlatywały, bo musiałem skupić się na jeździe i dobrze przepracować czas na lodowisku. Ale gdy tylko wracałem do wioski, czyli miejsca, w którym powinna być Natalka, wszystko wracało. Te emocje nadal we mnie są i pewnie będą jeszcze przez jakiś czas.
Pojawiły się później głosy, że igrzyska nie powinny się odbyć, bo decydował COVID-19, a nie umiejętności zawodników.
Z kim byśmy nie rozmawiali, każdy będzie miał trochę racji. Nie mamy wpływu na to, gdzie odbywają się igrzyska. Jednak skoro zostały zorganizowane w Japonii, to procedury powinny być zbliżone do tych, które mamy w Europie czy w Ameryce. Jeśli ktoś przeszedł przez próbę ognia na lotnisku – bo tam testy były najczulsze – to gdy znalazł się już w wiosce, odizolowany od reszty świata, powinien móc wystartować. Przez cały czas igrzysk nie mieliśmy styczności z nikim spoza wioski. Dlatego odpuściłbym codzienne testy – wystarczyłoby kontrolne badanie raz na tydzień, żeby zobaczyć, jak wygląda sytuacja. A my codziennie musieliśmy się testować, później było 12-godzinne oczekiwanie na wyniki… Koledzy z pokoju obok trafili na izolację. Czekałem, kiedy i mnie dopadnie wirus, ale to się nie stało. Choć wolałbym, żeby ominęło Natalkę, bo miała potencjał na naprawdę wielki wynik.
Z Chin wyjeżdżał pan jako najlepszy zawodnik spośród tych, którzy nie zdobyli medalu.
Kamil Stoch też był czwarty. I wszyscy mówili o jego łzach, a nie o moim szczęściu. Dla Kamila to był słaby rezultat, dla mnie – wynik życia. Już przed igrzyskami zauważono, że mam potencjał na medal, ale nikt chyba się nie spodziewał, że na 1000 m będzie on tak realny, w zasięgu ręki. Cztery lata wcześniej na igrzyskach w Pjongczangu nawet nie byłem blisko pierwszej dziesiątki najlepszych zawodników, uplasowałem się w okolicy 30. miejsca. Wiem, gdzie popełniłem błędy i że było mnie stać na więcej. Nie na tak dużo, jak w Pekinie, lecz tamten wynik nie odzwierciedla mojej ówczesnej formy.
Podczas ceremonii zamknięcia igrzysk niósł pan flagę Polski. To duże wyróżnienie. Jakie to uczucie?
Radość, strach, stres, duma – wszystko naraz. Flagę niosą ci, którym się powiodło na igrzyskach. Mnie dopisało szczęście i mogłem iść obok multimedalistów olimpijskich, wybitnych sportowców. To zostanie ze mną na zawsze. W tamtym momencie zrozumiałem, że już nie jestem tym młodym Piotrkiem starającym się dobrze jeździć na łyżwach, tylko częścią wyniku naszej reprezentacji. W komentarzach pod postami, które wrzucałem do internetu, widziałem, że ludzie byli ze mnie zadowoleni i dumni, że powalczyłem do końca. Zrozumiałem, jak taki wynik się niesie i jak ważne jest to, co robię, dla wszystkich kibiców. Na arenach międzynarodowych startujemy w barwach narodowych i to, jak się prezentujemy, stanowi wizytówkę naszego kraju. Sportowiec powinien być profesjonalny i godnie reprezentować Polskę, czy to na mniejszych zawodach, czy tym bardziej na igrzyskach. Trzeba dać z siebie wszystko, bo robi się to dla kraju, nie tylko dla siebie.
Ta świadomość narodowa, poczucie obowiązku, o którym pan mówi, wielokrotnie sprawiały, że sportowcy stawali w obronie ojczyzny. Olimpijczyk Wacław Kuchar, reprezentant Polski w hokeju na lodzie, łyżwiarstwie szybkim i piłce nożnej, kilkakrotnie rzucał sportową karierę, by walczyć – najpierw w obronie Lwowa, później w wojnie polsko-bolszewickiej.
Jeśli trzeba coś zrobić, to sportowiec idzie i to robi, nie zastanawia się. Może to duże uproszczenie, ale sportowcy, którzy dawniej walczyli za ojczyznę, mieli po prostu kolejne zadanie do wykonania. Dalej musieli rywalizować, tyle że na polu bitwy, a nie na sportowej arenie. Dziś też wielu ukraińskich sportowców wraca bronić swojego kraju. Znana jest historia Ołeksandra Usyka, boksera. Chciał walczyć na froncie, lecz żołnierze powiedzieli mu: „Przyniesiesz więcej pożytku, jeśli wygrasz walkę w ringu”. Z kadrą short track w Opolu trenuje Ukrainiec. Mimo wszystkiego, co go spotkało, chce godnie reprezentować swój kraj i dodać otuchy tym, którzy zostali na Ukrainie i walczą. Kiedy się widzi, że sportowcy sobie radzą, zdobywają medale, od razu ma się większą motywację i chęć do życia.
Kuchar był bardzo przesądny i przed najważniejszymi występami na wszelki wypadek się nie golił. Pan także ma swoje rytuały?
Kilka lat temu zwróciłem uwagę na to, że wszystko muszę robić od prawej strony. Zawsze zakładam najpierw prawą łyżwę. Kiedy zakładam rękawiczki, to też najpierw prawą. Chyba mam taką rutynę, którą muszę wypełnić, żeby się dobrze czuć.
Pytany o swoją receptę na sukces, Kuchar odpowiadał: „Ja tak specjalnie to się nie starałem. Po prostu trenowałem uczciwie, bo lubiłem, gdy mi się udawało to, co mi się podobało”. Jaka jest pańska recepta na sukces?
Podobna. To nie tak, że się nie staram, ale nie panikuję, jeśli coś mi nie wyjdzie. A że od początku miałem talent do łyżwiarstwa, to zazwyczaj wszystko mi się udawało. Lubię wchodzić w techniczne szczegóły, zagłębiać się w detale niewidoczne dla innych. W łyżwiarstwie jest ich bardzo dużo, a ja byłem zacięty, żeby się w tych drobnych rzeczach poprawiać. W Sanoku, z którego pochodzę, bardzo popularny jest hokej na lodzie. Ja jednak wolałem łyżwiarstwo. Połączenie precyzji i prędkości, walka o setne sekundy do samej mety – tym różni się sprint od hokeja. Ponadto w hokeju odpowiedzialność rozmywa się na całą drużynę, a tutaj samemu trzeba stanąć na starcie i pokazać, co się potrafi.
I sukces, i porażka zależą tylko od pana?
Jeśli ktoś ma przerośnięte ego, to może tak uważać. Ja mam świadomość, że to praca całej drużyny i jeśli wygrywam, to gratulacje należą się wszystkim. Aby odnieść sukces, potrzebna jest grupa – bo trenujemy jako jeden organizm – i mądry trener.
Co jest dla pana najtrudniejsze w sporcie?
Po tylu latach mogę powiedzieć, że nieobecność. W życiu rodzinnym, ale i społecznym, bo my, łyżwiarze, jesteśmy trochę oderwani od rzeczywistości. W ciągu roku mamy mnóstwo wyjazdów. Omijają nas wszystkie wesela, chrzciny i pogrzeby, imieniny i urodziny. Odkąd dorobiliśmy się obiektów w Polsce i możemy na nich trenować, częściej bywam w domu. Ale jeszcze nie tak dawno, kiedy zaczynałem, nie mieliśmy w kraju zbyt wielu torów i 250 dni w roku spędzałem na obozach. Jeśli ktoś ma rodzinę, żonę i dzieci, które pytają, czy tata będzie kiedyś z nimi mieszkał, to nie pomaga w treningach. Myślami jest się przy bliskich. Po pewnym czasie rozłąka zaczyna mocno doskwierać.
W pańskiej rodzinie wszyscy są po szkole muzycznej. Pan skutecznie wyłamał się z tej tradycji.
Tak, choć nie było łatwo. Szkoła muzyczna znajdowała się blisko domu, więc jakoś tak naturalnie zaczęły pojawiać się pomysły, żeby mnie zapisać na skrzypce albo instrumenty perkusyjne. Nie byłem zbyt chętny. Może dlatego, że w domu było tego za dużo: dwie starsze siostry grają na gitarze i akordeonie, starszy brat wybrał instrumenty perkusyjne. Wszyscy chodzili do szkoły muzycznej, zatem potrafią grać również na pianinie. Są rozwinięci muzycznie, jednak żadne z nich nie poszło później w tym kierunku. Próbowałem samodzielnie uczyć się gry na gitarze, ale tak „dobrze” mi szło, że o mały włos gitara nie wyleciała przez okno. Nie gram na niczym, za to mam słuch muzyczny. Do dziś szczypią mnie uszy, kiedy ktoś fałszuje.
Jak zatem zaczęła się pańska przygoda z łyżwami?
Przypadkowo. Nauczyciel WF-u zaproponował kilku osobom z klasy, żebyśmy przyszli na MOSiR w Sanoku i spróbowali swoich sił w jego grupie. Chyba nawet nie do końca wiedziałem, na co się decyduję i jaki sport będę trenował. Okazało się, że łyżwy. Mieliśmy fajną ekipę, w najmłodszych kategoriach dziecięcych zdobywaliśmy dużo medali. Rok po roku ekipa się wykruszała, aż zostałem tylko ja.
Pamięta pan swoje pierwsze wejście na lód?
Miałem na nogach łyżwy figurowe po starszych siostrach. Wymyśliłem sobie, że jak stanę na lodzie, to spróbuję im uciec. Kompletnie nie znałem techniki łyżwiarskiej, ale szybciej wstawałem, niż upadałem. I dopóki się nie zmęczyłem, rzeczywiście udawało mi się uciekać. Chyba ten sprint był mi pisany. Innym razem zniszczyłem podłogę w pokoju, bo stwierdziłem, że będę po nim jeździł na łyżwach. Odsunąłem kawałek dywanu i ślizgałem się po lakierowanym parkiecie. Rodzice nie byli zadowoleni, kiedy wrócili do domu.
Gdyby wiedzieli, jak to się skończy, to pewnie zachęcaliby, żeby jeździł pan dalej.
O tak, odsunęliby jeszcze więcej dywanu! (śmiech) W każdym razie uniknąłem kary i nieprzyjemności – byłem za mały, żeby dostać po głowie. Pierwsze prawdziwe panczeny do jazdy szybkiej miałem po Katarzynie Wójcickiej, teraz Bachledzie-Curuś, która pochodzi z Sanoka i też wielokrotnie startowała na olimpiadzie. Pamiętam swoją dumę, że w nich jeżdżę, choć były już mocno wysłużone, podarte, miały załamane kostki, a na płozie pozostało niewiele stali. Ale klub nie miał sprzętu, więc jeździło się w tym, co było. Pamiętam też tę zawrotną prędkość, jaką mogłem w nich rozwinąć, i wiatr we włosach. To było coś!
Podbił pan sportowo Europę i prywatnie serce Natalii Maliszewskiej. Co było trudniejszym wyzwaniem?
Chyba jednak Europa. Z Natalką od razu znaleźliśmy wspólny język, jakbyśmy się znali przez połowę swojego życia. Natalka jest prawdziwa, nie udaje, a ja nigdy nie lubiłem gierek. To szczera dziewczyna, która wie, czego chce. A jeśli nie wie, czego chce, to wie, czego nie chce. Jest konkretna i kiedy jej się coś nie podoba, to potrafi to powiedzieć. Gdy jest zmęczona, chce odpocząć, to oboje leżymy i nic nie robimy. A gdy trzeba coś załatwić, to trudno za nią nadążyć, przełącza się wtedy na tryb „wulkan energii”. Od początku taka była. Poznaliśmy się przez internet – pogratulowałem jej pierwszych lepszych wyników i znajomość zaczęła się rozwijać. Spotkaliśmy się, pokazała mi Białystok. Bardzo szybko się tu dla niej przeprowadziłem. W ciemno. Oboje rozumiemy to, co robimy. Mamy podobny gust muzyczny, pasje. Ja coś jej pokażę, ona to podłapie.
Tak było z fotografią.
Tak. Wdrożyłem Natalkę w temat, pokazałem jej, jak obrabiać zdjęcia, i całkiem nieźle sobie radzi. Powiedziałbym nawet, że ma lepsze oko ode mnie. Zawsze ciągnęło mnie do aparatu, ale nie miałem czasu się uczyć – po prostu jak mi wyszło fajne zdjęcie, to się cieszyłem. Dopiero kiedy poznałem Artura Wasia, mojego obecnego trenera, zająłem się tym bardziej profesjonalnie. To on pokazał mi proces edytowania zdjęć, to, jak mogą wyglądać po obróbce. Połknąłem bakcyla. Pierwsze poważniejsze pieniądze wydałem na profesjonalny aparat. Do dziś mi służy. Moje umiejętności stale się poprawiają. Kiedyś lubiłem robić portrety. Ostatnio zainteresowałem się fotografią sportową. Zacząłem obserwować profile internetowe fotografów Formuły 1 – to prawdziwi artyści. Fotografia sportowa to coś, czym być może w przyszłości chciałbym się zajmować.
Czego nauczył pana sport?
Zaradności życiowej, odwagi, śmiałości. I języka. Zobaczyłem dzięki niemu kawał świata. Gdybym nie był sportowcem, trudniej byłoby mi wyruszyć za granicę, bałbym się, czy sobie poradzę. A teraz po prostu pakuję się i wyjeżdżam. Często się mówi, że w biznesie i w sporcie jest podobnie: jest zadanie do wykonania, a jeśli się nie uda, to trzeba się podnieść, otrzepać i próbować dalej. Dążenie do realizacji celów to coś, co wyróżnia sportowca.
Jan Jóźwik, olimpijczyk z Lake Placid (1980), był jednym z najlepszych polskich sprinterów w historii łyżwiarstwa szybkiego. Zakończył karierę w wieku 31 lat z powodu problemów z kręgosłupem i zaczął wozić ludzi taksówką po Zakopanem. Pan ma już plan na to, co po sporcie?
Nie uważam się za starego zawodnika, a jednak jestem najstarszy w polskim łyżwiarstwie. Dlatego coraz częściej spoglądam w stronę własnego biznesu. Sportowcy, którzy się wyedukują w tym kierunku, mogą być dobrymi przedsiębiorcami. Nie każdy biznes musi się udać, więc gdyby to nie wyszło, mogę zostać instruktorem. Bo kto lepiej zna daną dyscyplinę niż zawodnik, który ją uprawiał?
Dopóki mam zdrowie, będę walczył i próbował przywieźć medal z igrzysk. Ale nawet gdybym miał kończyć karierę jutro, to myślę, że byłbym spełniony. Chętnych na olimpijski krążek jest wielu i nie wszyscy mogą go zdobyć. A ja już tak wiele osiągnąłem w sporcie, mam tyle medali i rekordów Polski, że mogę z pełną świadomością powiedzieć, że było warto. Kiedyś myślałem, że po zakończeniu kariery z łatwością przestawię się na inne tory. Teraz widzę, że to sportowe życie mimo wszystko jest czymś przyjemnym i innym.