Wdarła się pani przebojem do świata – bądź co bądź – męskiego sportu. I pokazała, że płeć piękna jest nie tylko piękna, lecz także silna! To miłe uczucie utrzeć panom nosa?
Tak. Na siłowni często się zdarza, że panowie są w szoku. Patrzą na ciężary, jakie mam na sztandze, i nie mogą uwierzyć, że tyle wyciskam. Podchodzą, pytają, jak ja to robię, mówią: „Ja tyle nie dźwigam!”. Dopiero kiedy się dowiadują, że jestem zawodowym sportowcem, trochę się uspokajają. Jestem przykładem, że będąc kobietą i osobą niepełnosprawną, można odnieść sukces. Nie tylko sportowy – także w każdej innej dziedzinie.
A kto u pani w domu odkręca słoiki?
Zazwyczaj ja. Zakupy też sama noszę. Męża często nie ma w domu, muszę sobie jakoś radzić. Sport, który uprawiam, sprawia, że jest mi łatwiej w codziennym życiu. Dzięki temu, że trenuję, funkcjonuje mi się lepiej.
Mąż nie ma kompleksów, że żona jest silniejsza od niego?
Nie, absolutnie. Nawet się tym chwali! Jest ze mnie dumny. W wyciskaniu sztangi faktycznie jestem od niego lepsza. Próbował i nie szło mu za dobrze: podniósł ciężar o połowę lżejszy od tego, który ja podnoszę. Ale mąż nie trenuje, nie lubi siłowni. Za to bardzo mnie wspiera w tym, co robię. Wiernie mi kibicuje. Jeździ ze mną na treningi, żeby mi pomóc nakładać ciężary na sztangę, bo to przekracza moje możliwości. Mobilizuje mnie, mówi: „Zrobisz jeszcze jedno powtórzenie, dasz radę!”. Dobrze mnie zna, wie, jak do mnie dotrzeć, co zadziała.
Marzena Zięba Urodzona 27 marca 1990 r. w Gromniku. Sztangistka, srebrna (Rio de Janeiro 2016) i brązowa (Tokio) medalistka igrzysk paraolimpijskich Tuż po narodzinach zdiagnozowano u niej artrogrypozę. Wskutek choroby nie mogła zginać kolan i swobodnie poruszać stopami. Przygodę ze sportem zaczęła w Starcie Tarnów w wieku 7 lat od lekkoatletyki. Trenowała pchnięcie kulą oraz rzuty dyskiem i oszczepem. Gdy miała 13 lat, trener Bogusław Szczepański zauważył, że zawodniczka ma odpowiednie predyspozycje do podnoszenia ciężarów. Była wówczas jeszcze zbyt młoda, by uprawiać tę dyscyplinę sportu. Pierwszy poważny trening odbyła jako 15-latka. W wieku 18 lat Marzena Zięba zadebiutowała w igrzyskach paraolimpijskich. W 2008 r. Pekinie uplasowała się na szóstej pozycji. Tak samo było cztery lata później w Londynie. W 2015 r. zdobyła tytuł mistrzyni Europy w podnoszeniu ciężarów w rywalizacji sportowców z niepełnosprawnością. W kolejnym roku wywalczyła srebrny medal w kategorii powyżej 86 kg na igrzyskach paraolimpijskich w Rio de Janeiro. W latach 2017 i 2019 zajęła piąte miejsce na mistrzostwach świata osób z niepełnosprawnością. W międzyczasie w 2018 r. została srebrną medalistką otwartych mistrzostw Europy. Swój drugi medal igrzysk paraolimpijskich, tym razem brązowy, zdobyła w Tokio. W tym samym roku została odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. 28 września 2022 r. Marzena Zięba odniosła kolejny wielki sukces. W odbywających się w Tbilisi otwartych mistrzostwach Europy wywalczyła złoty medal w kategorii powyżej 86 kg. Tytuł mistrzowski okrasiła wspaniałym rekordem Starego Kontynentu – 139 kg. W stolicy Gruzji świetnie spisała się cała reprezentacja polskich sztangistów, która wygrała klasyfikację medalową z dorobkiem 15 krążków, w tym 5 złotych. |
Ryszard Tomaszewski to legenda parasportu i sztangista wszech czasów. Stracił władzę w nogach w wyniku wypadku. Wcześniej grał w koszykówkę. Sport, jak mówił, kojarzył mu się z czymś pięknym, ze sprawnością. Nie wyobrażał sobie, że można być sportowcem, będąc niepełnosprawnym.
Zawsze sobie powtarzałam, że niemożliwe nie istnieje. Trzeba przekraczać własne ograniczenia. Choruję na artrogrypozę, czyli wrodzoną sztywność stawów. Nie zginam nóg w kostkach i kolanach. Ta choroba atakuje zazwyczaj również ręce, ale u mnie zaatakowała jedynie nogi. Dlatego mówię, że Bóg stworzył mnie do ciężarów. Całe dzieciństwo spędziłam w szpitalach. Przeszłam 16 operacji, dzięki którym mogę dziś chodzić o kulach. Ostatnią operację stopy miałam, kiedy już trenowałam. Założyli mi gips, ale mały, tylko do kolana. Po dwóch tygodniach trener zadzwonił, żebym przyjechała na trening, to ułoży mi ćwiczenia tak, że dam radę je zrobić.
Ostry ten trener. Gips nie gips, trening musi być!
Cały czas jest ze mną i wie, że razem osiągniemy sukces. Świetnie się dogadujemy i rozumiemy, dobrze się nam współpracuje. Nigdy nie miałam taryfy ulgowej. I może dzięki temu jestem taka wytrwała w sporcie.
Pierwszy złoty medalista olimpijski w podnoszeniu ciężarów z Rzymu (1960), Ireneusz Paliński, nie lubił pracować z trenerem, unikał centralnych zgrupowań. Ćwiczył na swojej siłowni. Prowadził dzienniczek, w którym notował uwagi i obserwacje na temat treningów, i na ich podstawie udoskonalał plan pracy.
Ja się nie mieszam trenerowi do jego roboty. Jak mam dość, to mówię, że mam dość, a jak mam jeszcze siłę, to mówię, że mogę zrobić dodatkową serię. Ale nigdy nie ingeruję w metody trenera, wierzę, że robi tak, żeby było dla nas jak najlepiej. Bo moje zwycięstwa to sukces nie tylko mój, lecz także trenera i innych ludzi, którzy ze mną współpracują.
Jak zaczęła się pani przygoda z ciężarami?
Trener i obecny prezes zrzeszenia sportowego START Tarnów robił nabór do klubu. Szukał dzieci niepełnosprawnych i trafił na mnie. Przyjechał do naszego domu, porozmawiał z rodzicami. Zaczęłam trenować lekkoatletykę: rzut oszczepem, kulą oraz dyskiem, jeździłam na młodzieżowe mistrzostwa Polski. Jednak jakoś mnie to nie kręciło. Pewnego dnia, kiedy wracaliśmy z takich zawodów, trener powiedział, że widzi mnie w innej dyscyplinie, ale to jeszcze nie czas. Miałam 15 lat, kiedy namówił mnie na pierwszy trening podnoszenia ciężarów. Przyjechałam z rodzicami. Początkujący zawodnicy zaczynają od wyciskania samego gryfu, który waży 15 kg. A mnie trener cały czas dokładał i dokładał obciążenia. Skończyłam na 40 kg. Nie wiedziałam, czy to dużo, czy mało, ale trenerowi od razu zaświeciły się oczy. A mnie momentalnie się spodobało.
A co na to rodzice? Nie martwili się, że ciężary to niebezpieczna dyscyplina, że może się pani nabawić kontuzji?
Znali trenera, mieli do niego zaufanie, wiedzieli, komu powierzają swoją córkę. Poza tym nigdy na mnie nie chuchali, nie dmuchali jedynie z tego powodu, że jestem niepełnosprawna. Nie było taryfy ulgowej, zawsze miałam obowiązki – sprzątanie, gotowanie. Dawniej ludzie chodzili w pole. Ja nie szłam, ale musiałam dla wszystkich ugotować obiad. Zajmowała się mną głównie mama. Nie miała czasu, żeby mnie niańczyć i się nade mną rozczulać, bo mam jeszcze trzy siostry. Wszystkie byłyśmy traktowane równo. To ukształtowało mój silny charakter. Dziś często widzę, jak rodzice niepełnosprawnych dzieci z troski o nie zabraniają im czegoś. Nie chcą, żeby trenowały, bo się boją, że zrobią sobie krzywdę. A przecież oni nie będą żyć wiecznie i kiedyś te dzieci będą musiały się usamodzielnić. Ja czegoś takiego nigdy nie doświadczyłam. Przeciwnie: rodzice popychali mnie do sportu, zachęcali. Najpierw mama woziła mnie na treningi, później siostry poświęcały swój czas. Po zrobieniu prawa jazdy było łatwiej, bo mogłam dojeżdżać sama.
Robiła pani błyskawiczne postępy: po zaledwie trzech miesiącach treningów wystartowała pani w zawodach „Srebrna Sztanga”.
Zaczęłam trenować w lipcu 2005 r., a już jesienią jechałam na międzynarodowe zawody we Wrocławiu. Nie wiedziałam, co mnie tam czeka. Na takich zawodach liczy się technika, a moja nie była wtedy jeszcze idealna. Udało mi się zaliczyć tylko jedno podejście. Nie zdobyłam medalu, ale i tak byłam zadowolona. Podobała mi się ta adrenalina towarzysząca zmaganiom. Na zawodach nikogo nie znałam. Obcy ludzie podchodzili do mnie, pytali, od jak dawna trenuję, i dziwili się, gdy mówiłam, że trzy miesiące. Bo ja już wówczas wyciskałam 60 kg! Trener kadry wziął mnie do reprezentacji Polski. Czułam, że może wyjść z tego coś dobrego. Po dwóch latach treningów pojechałam na swoje pierwsze mistrzostwa Europy. Wróciłam z trzema medalami. W 2007 r. z mistrzostw w Grecji przywiozłam kolejne trzy krążki. Kiedy szykowałam się na swoją pierwszą olimpiadę, w Pekinie, wiedziałam, że to właśnie chcę w życiu robić.
Do Pekinu w 2008 r. pojechała pani z tzw. dziką kartą. Zdobyła pani szóste miejsce w swojej kategorii.
Pamiętam telefon od trenera Bogusława Szczepańskiego. Powiedział, że mam się uczyć chińskiego, bo jadę do Pekinu. Szok! Nie spodziewałam się tego. Radość w domu była ogromna. Byłam taka młoda – miałam niespełna 18 lat – i jechałam na igrzyska! To była moja najlepsza paraolimpiada. Organizowano wycieczki dla zawodników, mogliśmy zwiedzić cały Pekin, byliśmy na Wielkim Murze Chińskim. Wioska olimpijska była przepiękna, najładniejsza z odwiedzonych przeze mnie. Wspaniałe widoki, otoczenie, budynki, nawet trawniki, każdy krzew na swoim miejscu. Pamiętam też złotą bramę z olimpijskimi kółkami. Czułam zachwyt! Liczyłam, że na kolejnych olimpiadach również tak będzie, ale to się już nigdy nie powtórzyło.
Cztery lata później, w Londynie, była pani piąta. Po tych zawodach dopadł panią kryzys.
Liczyłam na wyższą pozycję. Może nie na medal, ale taki wynik mnie nie zadowalał. Wydawało mi się, że treningi, poświęcenie, cała praca – wszystko poszło na marne. Londynu nie wspominam zbyt miło. Zrobiłam sobie po nim dwa miesiące przerwy, żeby wszystko przemyśleć. Jednak szybko wróciłam na właściwy tor.
Czasem trzeba odpocząć, przewietrzyć głowę. Nie da się trenować cały czas. Bardzo ważne było dla mnie wtedy wsparcie trenera. On jest moją opoką. Pracował ze mną nie tylko nad formą fizyczną, ale i nad pozytywnym nastawieniem. Dopiero dwa miesiące przed Rio, na obozie kadry narodowej, pojawiła się pani psycholog.
Niektórych trudno przekonać do psychologa.
Ja też tak myślałam: „A tam, wymyślają głupoty, nie potrzebuję tego! Przecież jestem dobrze nastawiona”. Ale szybko się przekonałam, że potrzebuję takiej współpracy. Pani psycholog miała duży wkład w to, że zdobyłam medal w Rio. Przestawiła mój tok myślenia w taki sposób, że wiedziałam, jak sobie radzić ze stresem, jak się motywować. Niezależnie od tego, czy wygrywam, czy przegrywam, cały czas z nią współpracuję. W Rio wywalczyłam srebro – i nagle wszystko się zmieniło. Pojawiły się oczekiwania, że będę wygrywać dalej. Często słyszałam, że wszyscy na mnie stawiają, liczą, że w ciężarach będzie medal. Trudno samemu poradzić sobie z taką presją, unieść ją psychicznie.
Do Rio jechała pani nastawiona na zdobycie brązowego medalu, a wróciła pani ze srebrem. Rzeczywistość okazała się jeszcze lepsza od tego snu, który się pani przyśnił przed startem.
Nie wiem, czy ludzie mi uwierzą, ale naprawdę tak było! Miesiąc przed wylotem śniło mi się, że stałam na podium i miałam brązowy medal. Przyznałam się do tego, dopiero kiedy się urzeczywistniło. Często robiłam wizualizację swojego najlepszego startu, tego, jak chciałabym, żeby wyglądał. Może stąd ten sen? Nigdy wcześniej ani nigdy później takiego nie miałam. Jadąc do Rio, nie do końca wierzyłam w to, że zdobędę jakikolwiek medal. W ciężarach to jest bardzo trudne. Miałam trochę szczęścia, bo Egipcjanka spaliła wszystkie trzy podejścia. A to się nie zdarza, reprezentantki tego kraju są naprawdę mocne! Ona była ode mnie silniejsza, tylko technicznie źle wyciskała. Widziałam, że zjada ją stres.
Pani się nie denerwuje?
U mnie stresik też jest, nie powiem. Najmocniej czuję go przed pierwszym podejściem. Potem już wchodzi walka o medal. Ale to stres pozytywny, motywujący. Na zawodach idzie mi lepiej niż na treningach. Trener powtarza, że jestem typem startowym. Mobilizuję się. Nieważne, czy na zawodach powiatowych, czy na olimpiadzie – zawsze podnoszę większy ciężar niż na sali treningowej. Wygląda na to, że adrenalina mnie nakręca. Kiedy widzę rywalki, które tak dużo podnoszą, myślę sobie, że ja muszę zrobić to lepiej.
Droga do Tokio była wyboista i kręta – igrzyska przełożono o rok z powodu pandemii.
Na początku dopadł mnie wielki kryzys. Załamałam się. Musiałam dłuższą chwilę popracować z psychologiem, żeby sobie z tym poradzić. Miałam poczucie, że cztery lata ciężkich treningów w jednym momencie zostały skreślone. Byłam w życiowej formie i nie wiedziałam, co robić. Teraz, z perspektywy czasu, widzę, że to miało też dobre strony. Dostałam więcej czasu, żeby się lepiej przygotować, coś poprawić. W takiej formie jak w Tokio nie byłam jeszcze nigdy. Jechałam tam w jednym celu: zdobyć medal, nieistotne, w jakim kolorze. Przed Rio nie miałam obaw, bo nie liczyłam na medal. On się po prostu zdarzył. A tutaj już wiedziałam, na co mnie stać, miałam świadomość, że jestem świetnie przygotowana i mogę ten medal zdobyć.
Bój był zacięty?
Zaczynałam wysoko jak nigdy dotąd, bo od 137 kg. To było 98% moich możliwości, ale wiedziałam, że sobie poradzę. Na starcie, kiedy adrenalina uderza, zawsze wyciskam więcej i nie boję się ciężarów. Po pierwszym podejściu wiedziałam, że to będzie walka o medal. Pytanie tylko jaki. Pierwsze miejsce na podium było poza moim zasięgiem, bo Nigeryjka wycisnęła 160 kg, jednak o drugą czy trzecią lokatę mogłam się bić. Najważniejsze było zrobić to dobrze technicznie. Na tym się skupiłam. Przy pierwszym podejściu sędziowie byli zgodni i zaliczyli mi je w 100%. W drugiej próbie zwiększyliśmy ciężar do 140 kg. Zaliczyłam. Po prostu poszłam i zrobiłam to, co do mnie należy. Brąz był już mój. W trzecim podejściu założyłam na sztangę 142 kg, ale byłam tak oszołomiona tym, że jestem na podium, że wycisnęłam źle technicznie i sędziowie tego nie zaliczyli.
W Tokio stawiała pani wyłącznie na technikę i siłę czy strategia także miała znaczenie?
Odpowiedni dobór ciężarów, to, od jakiego zacząć, kiedy i ile dołożyć, może zdecydować o medalu. Jeśli wezmę za duży ciężar, nie podniosę sztangi, jeśli za mały – rywalki mnie prześcigną.
Obmyślaniem strategii zajmuje się trener. Ja skupiam się na tym, żeby dobrze wystartować. Staram się wyciszyć, siedzę z własnymi myślami, analizuję, jak ten start powinien wyglądać. Ustalamy pierwsze podejście. Obserwujemy, jakie ciężary ma konkurencja, i na tej podstawie decydujemy, czy coś dokładamy, odejmujemy, czy zostawiamy, jak jest. W pierwszym podejściu zawsze biorę bezpieczny ciężar. Muszę być pewna na 200%, że go podniosę i zrobię to dobrze technicznie. Najważniejsze, żeby nie spalić i mieć choć jedno podejście zaliczone. Cały czas patrzymy z trenerem na tabelę i przy kolejnych podejściach dokładamy ciężary. Zaczyna się ostra rywalizacja. Trenerzy analizują, ile musi podnieść ich zawodniczka. Gdybyśmy ważyły idealnie tyle samo, wygrywa ta, która podniesie większy ciężar.
W 1956 r. na igrzyskach w Melbourne Janowi Bochenkowi uciekł brązowy medal, bo nasz zawodnik był cięższy od rywala o… 40 dag. W sporcie, w którym w grę wchodzą ogromne ciężary, o medalu mogą zdecydować takie detale?
Tak, to się zdarza. Justyna Kozdryk miała taki przypadek. Przegrała, bo była o 10 g cięższa od rywalki. To boli, bardzo. Ale taki jest ten sport.
Co pani czuła, stojąc na podium w Tokio?
Radość, dumę, podekscytowanie. Czułam, że kamień spadł mi z serca, bo wiele osób liczyło na ten medal. Pojawiły się łzy szczęścia, wzruszenie. To była wisienka na torcie.
Dla Agaty Wróbel, naszej najlepszej sztangistki, początek przygody z ciężarami to była droga przez mękę. Miała duże problemy z techniką. Chciała nawet z tego powodu zrezygnować.
Jak się uczciwie trenuje, robi się wszystko, co trzeba, to siła szybko idzie w górę. Technikę zdecydowanie trudniej jest opanować, tymczasem ona musi być perfekcyjna, bo bez niej daleko się nie zajdzie. Od 17 lat na każdym treningu pracuję nad techniką, a i tak zdarza się, że popełniam błędy. Za szybko wypycham ciężar z klatki, bo chciałabym już być w górze. To wszystko jest dość skomplikowane, istnieje wiele zasad określających, jak należy wyciskać. Po zdjęciu sztangi ze stojaka trzyma się ją nieruchomo na wyprostowanych rękach do momentu, aż sędzia da znak startu. Przy opuszczaniu gryfu obie ręce muszą iść równo, w linii, nie można się bujać na prawo i lewo. Następnie trzeba przytrzymać gryf na klatce, ale dosłownie przez sekundę. Nie można tego zrobić za krótko, bo podejście będzie spalone. Jak się z kolei przytrzyma za długo, gryf może wtopić się w klatkę i trudno go wtedy podnieść. Sędzia mówi, kiedy można odłożyć sztangę na stojaki.
Ma pani na koncie dwa olimpijskie krążki: srebrny i brązowy. Tak samo jak Agata Wróbel. Skromna, trochę nieśmiała dziewczyna z małej wsi nagle stała się zawodniczką światowej klasy, znaną i podziwianą. Jak medale zmieniły pani życie?
Dla młodych sportowców, którzy dopiero się rozwijają, zazwyczaj nie ma pieniędzy, a kiedy zdobędą medal, to te pieniądze nagle się znajdują. Na wszystko wtedy wystarcza: na wyjazdy, odnowę biologiczną, drogi sprzęt. Gdy zaczynałam, trenerowi trudno było zorganizować środki, żebyśmy mogli jechać na obóz. Dopiero po Rio sponsorzy dostrzegli, że mam potencjał, że może być kolejny medal. Olimpijski krążek otworzył mi wiele drzwi.
I przyniósł sławę!
W Gromniku, z którego pochodzę, jestem rozpoznawalna. Ludzie często mnie zaczepiają, pytają, gdzie wyjeżdżam albo skąd wróciłam. Po olimpiadzie w Rio trudno było mi wyjść z domu. Na każdym kroku ktoś mi gratulował, nawet obcy ludzie do mnie podchodzili, mówili, że się cieszą, że są dumni, że mają taką współmieszkankę. Zaskoczyło mnie to. Trenowałam przecież od wielu lat, ale wcześniej ludzi to nie interesowało. Dopiero kiedy pokazano mnie w telewizji, dużo osób zaczęło mnie kojarzyć. Po Tokio trochę się już tego spodziewałam, dlatego nie szłam od razu na zakupy, tylko przeczekałam, aż będzie mniejsze zamieszanie.
Wysyłała pani męża, żeby nosił ciężkie siatki?
No tak, niestety! (śmiech)
Uczestniczyła pani w programie Team100, stworzonym z myślą o młodych, utalentowanych sportowcach.
Moje życie dzięki niemu bardzo się poprawiło. Pieniądze mogłam wykorzystać na wszystko: na bieżące rachunki, paliwo, bo codziennie dojeżdżam 30 km do Tarnowa. Kupiłam sobie sportową odzież, specjalistyczne buty ortopedyczne, robione na zamówienie, bardzo drogie. Mogłam sobie pozwolić na dietetyka, fizjoterapeutę, psychologa. Gdybym wcześniej miała takie finansowanie jak w programie Team100, to kto wie, czy moje wyniki już wtedy nie byłyby tak dobre.
Skończyła pani również studium kosmetyczne. Wiąże pani z tym przyszłość po zakończeniu kariery?
Zawsze lubiłam się malować, robić sobie paznokcie – dawniej tipsy, teraz manicure hybrydowy. Wszyscy wiedzieli, że to moje hobby pomiędzy treningami. Czasem robiłam makijaż komuś z rodziny, znajomym. Lubię to. Ale żebym wiązała z tym przyszłość i zamierzała otwierać salon kosmetyczny? Raczej nie.